NORWEGIA 2011

Wstęp

Norwegii nie mieliśmy jakoś nigdy w planach wakacyjnych. Daleko, drogo, zimno, mokro i na dodatek komary. Splot różnych uwarunkowań skłonił natomiast Żaby do powtórnego już odwiedzenia tego kraju w tegoroczne wakacje. A że w ostatnich latach udawało nam się zgodnie współdziałać podczas wakacyjnych wypraw, więc daliśmy się przekonać, że nie będzie ani tak drogo, ani bardzo mokro.

Decyzja zapadła dość późno, więc czasu na przygotowania - zwłaszcza te programowe nie mieliśmy zbyt wiele i w tym względzie zdaliśmy się na doświadczenia Marty i Waldka.

Wyjazd miał trwać 2 tygodnie i zakładał trochę chodzenia po górach, trochę zwiedzania. Zrezygnowaliśmy z dojazdu na daleką północ ze względu na zbyt małą ilość czasu. Wyjechaliśmy w sobotę 16 lipca ok. 8:30 i pierwszego dnia dotarliśmy przez Berlin i okolice Hamburga do Danii. Mimo korków za Berlinem ok. 21 przybyliśmy na miejsce i rozbiliśmy się na kampingu Storebelt za pierwszym z efektownych mostów łączących wyspę Fionia (Fyn) z Zelandią (Sjelland). Nazajutrz ruszyliśmy dalej przez Kopenhagę i kolejny most oraz podmorski tunel do Szwecji. Nocleg planowaliśmy w okolicach Oslo, ale po drodze zdążyliśmy jeszcze pooglądać - co prawda w deszczu - prehistoryczne ryty naskalne i kamienne kręgi kultowe w okolicach Frederikstat. Pod wieczór (choć wieczór nie będzie odtąd oznaczał zmroku) rozbiliśmy się na Fiord Camping w Oslo.

Oslo

Poniedziałek przeznaczamy na pobieżne zwiedzenie miasta. Podjeżdżamy na półwysep Bygdoy i udajemy się do Muzeum Kon-Tiki (tratwa Kon-Tiki, papirusowa łódź Ra II). Muzeum jest na prawdę ciekawe i wszystkim się podoba.

Zachęcone ekspozycją Żaby postanawiają jeszcze zwiedzić muzeum statku Fram, którym Nansen i Amundsen odbywali swe polarne wyprawy. My natomiast postanowiliśmy obejrzeć w tym czasie park Vigelanda z ponad 200 dziełami tego rzeźbiarza. A potem ruszamy drogą E16 na północ. Z Żabami spotykamy się na jednym z przydrożnych parkingów. Zmierzamy w kierunku masywu Jotunheimen nad jezioro Gjende skąd planujemy zrobić pierwszy wypad w góry. Za Fagemes gdzie wjeżdżamy na drogę 51 krajobraz robi się coraz bardziej surowy - droga wspina się do góry, wokół rozległe przestrzenie otoczone dość płaskimi wzniesieniami - zielono, ale brak lasów, w dolinach jeziora. Zaczyna być zimno i wietrznie. W pobliżu przydrożnych parkingów i zatoczek można by się rozbić, ale korzystają z tej możliwości jedynie kamperowcy. My postanawiamy zjechać w dolinę i poszukać kampingu w nieco przyjaźniejszym otoczeniu. Rozpoznawczo podjeżdżamy jeszcze nad samo jezioro Gjende, gdzie jest płatny parking, schronisko i pensjonat, a potem wracamy i rozbijamy się na 2 noce na dość miłym kampingu przy drodze 51. Pogoda jak na razie jest dość zmienna - raz pada, raz wychodzi słońce i efektowna tęcza, ale da się wytrzymać.

Pierwsza wycieczka w góry - jez. Giende - grań Besseggen

Ponieważ nazajutrz pogoda nie jest rewelacyjna wstajemy dość późno i postanawiamy wyruszyć na spacer z parasolami ścieżką wzdłuż jeziora do schroniska Memurubu, a potem . się zobaczy. Ścieżka okazuje się wcale nie taka spacerowa - wąska, kamienista, często zarośnięta mokrymi habaziami i wcale nie płaska - w sumie 300 m. podejść i zejść. Przewodnikowe 3 godz. robimy w 5 godz. choć wcale nie idziemy wolno. Ok. 15 docieramy do schroniska, jemy kanapki i zastanawiamy się co dalej. Powrót tą samą drogą nie bardzo nam się uśmiecha. Alternatywą jest znany i atrakcyjny szlak przez grań Besseggen. Ale w opisie podają, że to ok. 6 godzin marszu. Jeśli czasy są tak wyżyłowane jak ten wzdłuż jeziora, to może być równie dobrze 9 godz. Ponadto tam, w górze chmury i deszcz - jaki sens się tam pchać ? Jest jeszcze jeden sposób powrotu - przepłynięcie stateczkiem - ale ta przyjemność kosztuje dość sporo.

Nagłe rozpogodzenie skłania nas do podjęcia decyzji wyruszenia do góry. Przy wejściu na szlak jest nawet tabliczka z czasem: 6 - 8 godz. Pogoda nie jest stabilna - raz wychodzi trochę słońca, to znów wieje i pada. Ale widoki robią się coraz ciekawsze- na pewno dużo ciekawsze niż z poziomu jeziora.

Mijamy kolejne stawy, idziemy trochę do góry, trochę w dół. Wreszcie dochodzimy do wąskiego przesmyku z niewielkim jeziorem po lewej i znacznie niżej położonym jez. Gjende po prawej - widok znany jest z wielu przewodników i folderów. Przed nami natomiast właściwa grań Besseggen stanowiąca podejście na szczyt Veslefjellet (1743 m). Składamy parasole bo tu przydają się chwilami obie ręce i pomykamy dość stromymi, ale łatwymi skałami do góry. Po niecałej godzinie teren się wypłaszcza, ale do szczytu są jeszcze hektary kamieni i piargów, a dookoła mgła. Jednego czego się nie musimy obawiać, to zmroku. Tu jest jasno nawet do północy. W końcu osiągamy właściwy wierzchołek z olbrzymim kopcem z kamieni. Kilka łyków herbaty, drobne przebieranie w coś cieplejszego i jesteśmy gotowi do zejścia, które trwa jeszcze ze 2 godziny. Cały czas pogoda jest bardzo zmienna - to pada, to znów się rozpogadza. Ok. 23 jesteśmy na dole (zmieściliśmy się w średnim czasie 7 godz.) skąd jeszcze ok. pół godz. drogą do kampingu. Tuż przed północą gotujemy obiad i idziemy spać. Z małego spaceru zrobiła się 13 godz. wycieczka. W sumie nie żałujemy jednak, że wybraliśmy powrót górą.

Przejazd nad jezioro Tyin

Po tak intensywnej rozgrzewce należał nam się dzień odpoczynkowy, a zarazem zmiana rejonu działania. Udajemy się nad jezioro Tyin, a po drodze planujemy obejrzeć kościółek typu stav w Borgund oraz stare XVIII wieczne drogi w tamtych okolicach. Niestety nie udaje nam się umówić na nocleg w chatce nad Tyin z Hermanem i Świstakiem - ich plany uległy zmianie i mają tam zawitać dopiero za ok. miesiąc.

W Burgund oglądamy kościółek, ale tylko z zewnątrz. Wstępy do wszelkich obiektów są tu niestety płatne i to dość dużo - za 3 osoby ponad 100 zł. Potem idziemy na krótką wycieczkę starą drogą zbudowaną w XVII - XIX w. omijającą główną dolinę, którą biegnie współczesna droga. Rzecz jest naprawdę zadziwiająca z punktu widzenia inżynierskiego - takich dróg nie zachowało się zbyt wiele w Europie. Widać też ślad jeszcze starszej drogi, która prowadziła tędy wcześniej i miała jeszcze większe nachylenia niż ta historyczna (1:4). Pogoda jak zwykle zmienna - trochę słońca, trochę deszczu i bardzo ciepło.

Wracamy do aut i jedziemy nad jez. Tyin. Na brzegu i stokach wokół tego sporego jeziora widzimy całe mnóstwo drewnianych chatek letniskowych - mniejszych i większych, ale utrzymanych w podobnym stylu - większość z charakterystyczną trawą na dachu. Ponoć co drugi Norweg posiada taką chatkę. Miejsc do rozbicia się wbrew pozorom nie ma zbyt wiele - prawie cały teren porośnięty jest niezbyt przyjazną, karłowatą roślinnością wśród której dominują różne odmiany krzaczastej wierzby, wiele miejsc jest podmokłych. Znajdujemy jednak wystarczający na nasze dwa namioty placyk i rozbijamy się. Jedyną wadą tego biwaku jest duża ilość komarów, które jednak nie są zbyt agresywne. Niektórzy z nas ubierają na głowy moskitiery. Tylko Joli komary w ogóle jakoś nie lubią.

Wycieczka w góry Jotunheimen

Następnego dnia budzi nas lampa. Zwijamy biwak, podjeżdżamy na parking przy schronisku Fondsbu i wyruszamy na wycieczkę. Celem jest szczyt o niewiele mówiącej i trudnej do wymówienia nazwie (jak większość tutejszych nazw) - Langeskavistind. Początkowy fragment drogi wiedzie szlakiem. Szlaki znaczone są tu zwykle czerwoną literką "T" na kamieniach. Dalej idziemy bez szlaku wg opisu z internetu. Teren jest kamienisto - piarżysty. Po wyjściu na boczny grzbiet obchodzimy strome pole śnieżne, a dalej poruszamy się dość szerokim i płaskim grzbietem. Widoki na doliny z całą masą mniejszych i większych jezior i otaczające je szczyty - część z lodowcami na zboczach - są coraz piękniejsze i rozleglejsze. W otoczeniu dominują szczyty MasywuUranos. Po ok. 4,5 godz. osiągamy pierwszy szczyt Langeskavlen (1878 m). Właściwy wierzchołek jest spory kawałek dalej - na oko ok. 1,5 godz. marszu. Powrót planujemy nieco innym wariantem i nie wiemy jak będzie wyglądała droga. Nie chcemy też zamieniać przyjemnej wycieczki w wyrypę, zwłaszcza, że Waldkowi i Joli po pierwszej wycieczce nowe buty dały się trochę we znaki. Postanawiamy więc odpuścić kolejny szczyt, poleniuchować na tym zdobytym, a potem schodzić upatrzoną z góry trasą w dolinie. Schodząc z przełęczy w dolinę spotykamy parę młodych Norwegów, którzy idą na szczyt. Są to jedyni ludzie spotkani tego dnia na szlaku. Za to wkrótce spotykamy przedstawiciela miejscowej - niezbyt bogatej - fauny. Najpierw dostrzegamy jednego rogatego osobnika, potem czwórkę reniferów. Nie są bardzo płochliwe, ale nie pozwalają zbliżyć się na zbyt małą odległość.

Droga powrotna nie jest krótsza niż droga na szczyt. Skacząc po kamolach i głazach wymyślam nowy rodzaj ćwiczeń typu "siłownia" polegający na skokach po sztucznie ułożonych głazowiskach o różnym stopniu trudności. Nikt z uczestników naszej wycieczki - nie wiedzieć dlaczego - nie deklaruje jednak chęci korzystania z tego typu atrakcji gdybym przypadkiem otworzył taki biznes. Przy autach jesteśmy ok. 19:00. Nocujemy w tym samym miejscu nad jez. Tyin.

Wodospady

Kolejnego dnia przenosimy się w masyw Hurrungane pokonując dość kręte i wąskie górskie drogi z zakrętami w tunelach. W Ovre Ardal robimy drobne zakupy i w ramach rozruszania kości robimy spacer do doliny Utladalen obejrzeć kilka potężnych wodospadów m.in. jeden z największych w Norwegii - Vettisfossen. Niestety pogoda jest mglisto - deszczowa i ten największy wodospad od połowy wysokości spowija mgła. W drodze - z braku innych zajęć wymyślam kolejną śmiałą koncepcję - tym razem tkaninę typu gore (które jak wiadomo słabo oddycha w warunkach takich jak dzisiejsze) z nano-wiatraczkami w każdym porze, sterowanymi odpowiednim programem. Ten pomysł zyskuje uznanie towarzystwa - kto wie, może to wcale nie tak nierealna jak by się zdawało fantazja.

Po południu, po kolejnej serii serpentyn docieramy na kamping w Fortun poniżej schroniska Turtago skąd planujemy wypady w góry. Dzień jest ... deszczowy, a na dodatek pod koniec trasy przestaje nam działać jedna z wycieraczek - na szczęście ta po stronie pasażera. Pan z miejscowego, zamkniętego już serwisu pomaga mi doraźnie naprawić uszkodzenie - potem okazuje się, że nie na długo - dźwignia wycieraczki i tak po pewnym czasie spada. Wiemy już przynajmniej co się popsuło i jak sobie z tym radzić.

Fanaraken

Następnego dnia planujemy wycieczkę na szczyt Fanaraken (2068). Pogoda do południa nie jest nawet zła, choć nad wyższymi partiami gór wiszą chmury, zasłaniając to, co najciekawsze. Na końcowych 800 m podejścia Jola i Żaby uciekają nam do przodu (z kanapkami), a ja z Olą wleczemy się "na rezerwie" oszukując głód ciasteczkami.

Tuż przed szczytem ogarnia nas kompletna mgła i zaczyna lekko padać. Na szczęście na szczycie znajduje się miłe schronisko, w którym - co jest raczej rzadkością - wszyscy spożywają własne kanapki i napoje z termosu. Mimo to, zamawiamy jakieś ciepłe napoje, uzupełniamy własnym prowiantem i rozmawiamy z parą sympatycznych Holendrów oraz Czechów. Niestety wkrótce musimy uzbroić się w kurtki, ochraniacze i parasole i wyjść na zewnątrz. Schodzimy innym wariantem w przechodzących falach deszczu, mijając się z poznanymi wcześniej Holendrami.

Fiord

Noc spędzamy na tym samym kampingu. Rano rozpogadza się, a nas czeka dzień przejazdowy, z oglądaniem fiordu Geiranger, spacerem którymś ze szlaków w okolicach fiordu (wybraliśmy szlak prowadzący do wodospadu, pod którym można przejść), przepłynięcie promem przez jedną z odnóg fiordu i dojazd w okolice Andalsnes. Plan został wykonany. Wieczorem dotarliśmy do przedostatniego parkingu przed Drogą Troli i znaleźliśmy w pobliżu niego spory plac dogodny do postawienia namiotów. Potem okazało się, że spędzimy w tym miejscu aż 3 noce.

W krainie deszczowych troli

Nazajutrz zjechaliśmy do początku Drogi Troli gdzie Żaba zakupiła mapę rejonu i ruszyliśmy przy niezbyt pięknej, mglistej aurze w górę, aby zajść od tyłu słynną ścianę Troli. Krajobrazy były dość surowe i pustynne, choć, przy ładnej pogodzie wyglądałoby to zapewne zupełnie inaczej. Gdy dotarliśmy do grani i wyjrzeliśmy na drugą stronę przez chwilę zobaczyliśmy dno doliny z parkingiem i drogą oraz kawałek faktycznie imponującej ściany. Zaraz potem wszystko zasłoniła chmura. Widoczny był tylko ciągle ten sam fragment grani wznoszącej się obok nas. Do tego dość mocno wiało i padał deszcz. Przycupnęliśmy na półeczce za grzbietem, gdzie mniej wiało i padało i ok. godziny czekaliśmy na zmianę sytuacji podjadając zapasy kanapek i słodyczy. Dłużej czekać nie było jednak sensu. Wróciliśmy tą samą drogą i rozbiliśmy namioty w tym samym miejscu.

Kolejnego dnia rano wszystko spowijała mgła. I tak wyglądał cały dzień - mgła i deszcze. Wstaliśmy zatem później niż zwykle (czyli nie o 6:30 ani o 7:00), a po śniadaniu udało się nawet wyciągnąć gitarę i pośpiewać w przedsionku Żabowego namiotu przy kawie, ciasteczkach i wiśnióweczce. Po południu Żaby nie wytrzymały i poszły na krótką wycieczkę, z której wrócili z siatką grzybów. My zostaliśmy na miejscu realizując czytelnictwo i wykonując drobne czynności obozowe. Nawet ja dałem się namówić na wgłębienie się w tajemnice "Imperium mrówek", które skończyła czytać Ola.

Wreszcie trzeciego dnia rano powitało nas słońce i widoki. Zwinęliśmy obóz i ruszyliśmy w kierunku Drogi Troli i Andalsnes. Wprawdzie niżej znów zalegały chmury, ale tylko do pewnej wysokości. Droga Troli jest jedną z bardziej znanych górskich dróg Norwegii, choć na pewno nie jest ona najbardziej ekstremalna. Wcześniej jechaliśmy dużo trudniejszymi odcinkami. W Andalsness zrobiliśmy małe zakupy i podjechaliśmy pod ścianę Troli. Niestety stąd również nie udało nam się zobaczyć ściany w całości, gdyż górne partie ukryte były w chmurach.

Pojechaliśmy zatem w masyw po przeciwnej stronie doliny tak, by spróbować zobaczyć jednak słynną ścianę z nieco wyższej pozycji. Wjazd w dolinę Venjesdalen był płatny. Należało zostawić 50 NOK w odpowiedniej kopercie wrzuconej do skrzynki, wypisując uprzednio na kopercie i pokwitowaniu swoje dane i rejestrację auta.

Ostatnie dwa dni w górach

Pierwsza część wycieczki była krótkim spacerem na grzbiet zwany Litlefjellet. Wybierało się tam zresztą więcej ludzi - miejsce jest bowiem łatwo dostępne, a bardzo atrakcyjne widokowo. Po 20 min podejścia byliśmy na grzbiecie skąd wreszcie ukazała się ściana, przecięta jednie wąską, wiszącą w połowie chmurą. Widok obejmował zresztą znacznie większy rejon m.in. Andalsnes z kawałkiem fiordu i otaczające go góry. A w najbliższej okolicy imponująco prezentował się strzelisty Romsdalshorn. Góry Norwegii mają zreszta dość zadziwiające i nieprawdopodobne kształty - jakieś sterczące kominy, zawinięte rogi, spiczaste iglice wystające z płaskich lub kopułowatych masywów itp.

Po tym wstępie zeszliśmy na dół, podjechaliśmy do końcowego parkingu i wyruszyliśmy na dłuższą wycieczkę na szczyt Olaskarstinden. Szlak miał prowadzić tylko przez chwilę znakowaną czerwonymi kropkami ścieżką, potem miało być bez szlaku. Czerwone kropki zaczęły nas jednak wyprowadzać w coraz to wyższe i coraz trudniejsze rejony na stokach opadających z Romsdalshornu. Po rekonesansie Waldek stwierdził, że są to najwyraźniej znaki prowadzące na jedną z dróg wspinaczkowych na ten zacny szczyt. Tam nie chcieliśmy się udawać. Ponieważ było już dość późno odpuściliśmy i zeszliśmy na dół. Znaleźliśmy fajne miejsce na biwak, a pod wieczór poszliśmy jeszcze raz na Litlefjellet, aby zrobić zdjęcia przy zachodzącym słońcu.

Nazajutrz pogoda utrzymywała się, więc mając już pewne doświadczenie i obserwacje postanowiliśmy ponowić próbę dotarcia na Olaskarstinden.

Tym razem poszło lepiej. Na wysokości progu porzuciliśmy czerwone kropki, przeszliśmy w lewo przez morenę i doszliśmy do jeziora. Następnie należało obejść jezioro i zaatakować szczyt, który wyglądał jak kupa kamoli, ale dokładniejszy ogląd wykazał, że ta kupa kamoli może nie puścić tak łatwo, gdyż poprzecinana jest niebanalnymi skalnymi progami. Na kluczowy rekonesans wyruszył Waldek i wkrótce wrócił z pomyślnymi wieściami. Pokonaliśmy mały trawers, potem dość stromy trawiasto - skalny grzbiecik i wyszliśmy na szeroki i łatwy grzbiet doprowadzający do szczytu. Widok był imponujący. Morze gór dookoła i morze chmur w dolinach. Piękny akcent na zakończenie naszej górskiej działalności w Norwegii. Ponieważ jednak chmur przybywało i wkrótce pogoda mogła się skończyć, zaczęliśmy schodzić tą samą drogą. Przy zejściu znów otuliła nas mgła.

Ponieważ było stosunkowo wcześnie postanowiliśmy wykorzystać popołudnie i przejechać w kierunku Roros, które to miasteczko, leżące nieco w bok od naszej zasadniczej trasy powrotnej chcieliśmy zwiedzić następnego dnia.

Mijając po drodze krajobrazy raz nieco beskidzkie, raz bardziej surowe, zbliżone do Norweskiej północy i oglądając kilkukrotnie z okien samochodu tęczę (również podwójną) dotarliśmy do całkiem przyjemnego kampingu przy drodze nr 136.

Roros - miasteczko z hałdami pod ochroną

A rano, niestety znów w deszczu, oglądając z okien malowniczą dolinę z kaskadami na rzece Rauma dotarliśmy do Roros. Miasteczko znane jest z tego, że od XVII w. wydobywano tu rudy miedzi. Wydobycia zaprzestano w latach 60-tych XX w. i od tego czasu górnicza część miasteczka wraz z przyległymi do niej hałdami stała się zabytkiem wpisanym na listę UNESCO.

Poszwendaliśmy się po mieście ok. 2 godz. Obejrzeliśmy też wnętrza starych domków górników, do których można było wejść bez żadnych opłat. W jednym z nich urzędowała pani będąca pracownicą miejscowego muzeum, z którą porozmawialiśmy, a Żaba wykonała na lirze "Płonie ognisko w lesie". Na tym w zasadzie zakończył się nasz program. Musieliśmy wyruszyć w drogę powrotną. Spędziliśmy jeszcze jedną noc na znanym kampingu w Oslo, a kolejną w Danii, przed granicą Niemiecką. W niedzielę wieczorem bez większych problemów wróciliśmy do domu.

Podsumowanie

Pogoda. Mimo wielu obaw - zwłaszcza o to, że poniesiemy duże koszty i niewiele zobaczymy ze względu na kiepskie prognozy pogody, nie było tak źle, a nawet jak na Norwegię - podobno całkiem dobrze. Niewiele było wprawdzie dni, kiedy w ogóle nie padało, ale nie mieliśmy też totalnej ściany deszczu - opady nie były intensywne i przerywane krótszymi lub dłuższymi rozpogodzeniami.

Koszty. Zmieściliśmy się w zakładanych kosztach, które nie przekroczyły typowych kosztów nieco dalszych wyjazdów do Zach. Europy czyli ok. 1500 zł/os (bez jedzenia z kraju).

Droga. Zrobiliśmy ok. 5400 km trasy samochodowej. Wybraliśmy wariant dojazdu przez mosty w Danii, bez korzystania z promu. Odpadły zatem koszty promowania, doszły koszty przejazdu przez mosty (570 zł w obie strony) i koszt nieco dłuższej trasy, ale wydaje mi się, że jest to opcja i tak tańsza niż podróż promem. W samej Norwegii jechaliśmy kilka razy krótkimi odcinkami dróg płatnych, nie były to jednak znaczące koszty. Ograniczenia prędkości też nie dały nam się we znaki, tak jak się spodziewaliśmy, gdyż drogi, którymi się poruszaliśmy były zwykle drogami górskimi - dość wąskie i kręte, długich prostych odcinków było niewiele.

Jedzenie - tak jak zwykle przy tego typu wyjazdach zabraliśmy niemal w całości z kraju. Po pierwsze ze względu na koszty, po drugie - aby zaoszczędzić czas na zakupy, po trzecie, bo zabieramy znane i sprawdzone produkty i nie narażamy się na eksperymenty - zdarzyło nam się np. kupić śmietanę zamiast białego serka. Na miejscu kupowaliśmy pieczywo, czasem jakiś serek, margarynę. Chleb wielkości ok. 1 kg kosztował od 20 - 40 NOK czyli 10 - 20 zł.

Noclegi - w Norwegii można zgodnie z prawem biwakować prawie wszędzie. Są jednak obszary bardziej lub mniej dogodne do biwakowania. My spaliśmy zarówno na kampingach jak i na dziko - głównie w górach. Ceny kampingów okazały się bardzo przystępne - podobne lub nawet niższe niż w Europie Zachodniej. Zwykle za nocleg (3 osoby, namiot, samochód) płaciliśmy od 120 - 220 NOK, czyli 60 - 120 zł. Czasem dodatkowo płaciło się za ciepły prysznic (10 - 20 NOK), ale często był on wliczony w cenę.

Program. Głównym celem wyjazdu były góry. Tym niemniej nie omieszkaliśmy wykonać również programu krajoznawczego - w ramach przejazdów lub dni odpoczynkowych. Na pewno nie zobaczyliśmy wszystkich - zwłaszcza tych najbardziej spektakularnych - atrakcji turystycznych Norwegii, ale wymagałoby to zmiany trasy i ogólnej koncepcji wyjazdu. Nigdy nie da się w czasie jednego wyjazdu poznać dokładnie całego kraju tak ciekawego, różnorodnego i rozległego jak Norwegia.

Jacek Ginter