ISLANDIA 2013

Przygotowania

Zupełnie nie byłem przekonany do tego wyjazdu. Uważałem, że będzie za drogi, że finansowo nie damy rady, a poza tym zupełnie nie pociągały mnie tamte rejony - może również dlatego, że nigdy się nimi nie interesowałem i nie za bardzo wiedziałem co można tam zobaczyć.

Presja i zdeterminowanie Joli i Cieszynki wzięły jednak górę i dla świętego spokoju wyraziłem zgodę, gdy jesienią musieliśmy się zdecydować czy zarezerwować bilety na samolot z Berlina do Reykjaviku. Klamka zapadła tym niemniej nadal nie pałałem entuzjazmem i pozostawiałem przygotowanie wyjazdu w rękach prowodyrek. Jola zapaliła się zresztą na tyle poważnie, że zaczęła wyszukiwać informacje zarówno krajoznawcze jak te czysto praktyczne. Już w lutym, korzystając z długiego L4 po pechowym złamaniu ręki na nartach, znalazła i zarezerwowała samochód, którym mieliśmy się poruszać po wyspie.

Ja zainteresowałem się wyjazdem dopiero wówczas, gdy obejrzałem zdjęcia z wyjazdu koleżanki Joli. Były na tyle ciekawe, że zacząłem wertować przewodniki i internet oraz zacząłem przygotowywać szczegółowy program wyjazdu. Odwiedziliśmy też Karola i Gosię L. oraz Stasia K., którzy byli na Islandii i przekazali nam swoje doświadczenia. W połowie maja mieliśmy się spotkać w celu zebrania naszych pomysłów, ustalenia programu i dogrania spraw organizacyjnych.

Przyznaję, że miałem sporo obaw przed tym wyjazdem - po części dlatego, że cały ten 2013 rok zaczął się dość pechowo i ciągle coś wychodziło nie tak. Na dokładkę jakoś tak się złożyło, że miała to być moja pierwsza w życiu podróż samolotem. Wyobrażałem sobie zatem, że na pewno - jeśli nawet samolot nie rozbije się wpadając do wulkanu, to co najmniej jakiś wulkan wybuchnie podczas naszego pobytu uniemożliwiając nam powrót do domu. Bardziej realne obawy związane były z pogodą - kamery internetowe, mapki i prognozy pokazywały, że na Islandii panuje zaledwie wczesna wiosna, w wielu miejscach leży jeszcze śnieg, a wiele bocznych dróg jest jeszcze zamkniętych dla ruchu.

Poza tym był to dla nas pierwszy od wielu lat wyjazd bez samochodu - przynajmniej na dzień dobry. Trzeba było skompletować sprzęt w taki sposób, by sprostać ograniczeniom linii lotniczych - 23 kg bagażu głównego i 6 kg podręcznego. W tym można było zabrać 3 kg jedzenia. Nasz program zakładał ponadto, że przez 9 dni korzystamy z wynajętego samochodu, a w ostatnich 4 dniach realizujemy przejście przez góry z plecakami. Było to kolejne ograniczenie.

Przed wylotem mieliśmy zatem wszystko dokładnie zważone i spakowane i mieściliśmy się poniżej limitów. Mieliśmy lecieć z Berlina liniami AirBerlin 22.06.2013 o 22:30. Nasza trójka i Jola W. postanowiliśmy dojechać do Berlina samochodem i tam zostawić go za opłatą ok. 75 EUR na wcześniej zarezerwowanym parkingu. Cieszynka i Nowy wybrali tańszy, ale dłuższy wariant - autem do Łodzi i stamtąd autobusem do Berlina.

Wylecieliśmy planowo, lot przebiegł spokojnie i bez emocji i trwał ok. 3,5 godz. Na lotnisku Keflavik byliśmy po północy miejscowego czasu, który jest przesunięty o 2 godz. do tyłu. Pierwszym problemem było przeczekanie "nocy" ("" - jako, że było całkiem jasno) na lotnisku, które oceniane jest pod tym względem jako jedno z najmniej przyjaznych. Dopiero o 6:00 rano mieliśmy odebrać samochód.

I tu pojawił się pierwszy stres, gdyż wśród oczekujących na klientów przedstawicieli wypożyczalni nie było naszej. Po telefonie problem się rozwiązał i po 10 min. przyjechał po nas mikrobus. W biurze obok lotniska dopełniliśmy formalności i zapakowaliśmy się do białego, 7 osobowego Forda Explorera. Za kierownicą jako najbardziej doświadczony zasiadł na początek Nowy. Nikt z nas nie prowadził wcześniej takiego auta - na dokładkę z automatyczną skrzynią biegów, napędem 4x4 i mnóstwem bajerów. Okazało się jednak, że nie jest to takie trudne.

Dzień 1 - niedziela - pod znakiem wodospadów

Postanowiliśmy zacząć od Błękitnej Laguny - kąpieliska utworzonego z naturalnych gorących źródeł. Była 7 rano, więc obiekt był jeszcze nieczynny, ale obejrzeliśmy sobie z zewnątrz bulgoczące jeziorka o biało-niebieskiej barwie. Pogoda zapowiadała się niezła, choć wiał zimny wiatr. Potem pojechaliśmy na południe w kierunku Grindaviku i zaraz za miasteczkiem zatrzymaliśmy się przy pierwszym - ponoć największym polu geotermalnym z charakterystycznymi wyziewami, dziurami w ziemi z gotującym się błotem itp. W skrócie i dla uproszczenia nazwaliśmy takie miejsca "bulgotami". Wyziewy i opary miały nieprzyjemną woń siarkowodoru. W ramach spaceru weszliśmy też na pobliską górkę podziwiając widoki na okolicę.

Jadąc dalej drogą 417 zatrzymaliśmy się na przydrożnym parkingu wśród sięgających po horyzont pól lawy porośniętych mchami, porostami i karłowatą wierzbą. Okazało się, że ścieżka z parkingu prowadzi do "lava cave" czyli jaskini utworzonej pod powierzchnią lawy. Niestety przed nami do dziury weszła spora wycieczka, która skutecznie zablokowała przejście. Po kilkudziesięciu metrach musieliśmy więc zawrócić.

Pomknęliśmy dalej w kierunku "jedynki" czyli głównej drogi okrążającej wyspę. Następnym punktem programu były zakupy w Hveragerdi gdzie znajdował się sklep taniej sieci "Bonus" zwany przez nas z racji loga "świnką". Z kraju zabraliśmy głównie konserwy mięsne i suche kiełbasy, więc należało zakupić pozostałe niezbędne do życia produkty.

Ponieważ dotychczas nie było czasu ani produktów na śniadanie, więc na kolejny postój wybraliśmy miejsce przy wodospadzie Urridafoss gdzie najpierw zrobiliśmy kanapki, a dopiero potem poszliśmy oglądać wodospad. Tego dnia mieliśmy obejrzeć jeszcze 2 wodospady: Seljalandsfoss i Skogafoss, a każdy z nich był nieco inny. Ten pierwszy, to typowa, ogromna szczelina w ziemi, do której wpadają masy wody. Drugi i trzeci, to potężny strumień wody spadający z góry, z uskoku skalnego o wysokości kilkudziesięciu metrów na rozległą równinę.

Pod drugim można było dodatkowo przejść pod masami spadającej wody - godząc się na lekkie zamoczenie przez rozproszone w powietrzu i rozwiewane przez wiatr krople wody. Kolejny przystanek nastąpił w miejscu, gdzie na północy ukazał się lodowiec ze sławnym wulkanem Elyafiallajokul, który przed trzema laty spowodował sporo spustoszeń w okolicy i paraliż komunikacyjny w całej Europie. Przy drodze można było odwiedzić małe muzeum dokumentujące erupcję sprzed 3 lat.

Zatrzymaliśmy się też w miejscu, gdzie widać było przebieg starej, zniszczonej przez lawę i wodę drogi. Kolejną atrakcją miała być skała Dyrholahey wystająca z morza i czarna plaża z potencjalną możliwością oglądania maskonurów - małych, sympatycznych ptaszków o czarno-białym ubarwieniu i czerwono-żółtych dziobach. Zjechaliśmy z głównej drogi na punkt widokowy nad morzem. Był to jednak chyba nie ten punkt co trzeba, choć widoczki też były ładne, a maskonurów zaobserwowaliśmy tylko 2 sztuki. Potem dowiedzieliśmy się, że najlepszą porą na ich obserwację są godziny od 7 - 10 rano.

Wg szczegółowej rozpiski tego dnia mieliśmy jeszcze zobaczyć wąwóz Fjathrárgljúfur. Zrobiło się jednak późno, a my od prawie 36 godz. byliśmy na nogach, postanowiliśmy więc zabiwakować na kampingu w Vik.

Dzień 2 - poniedziałek - emocjonujący samochoding, wąwóz i lodowiec

Rano postanowiliśmy wyjechać na górujący nad kampingiem grzbiecik, w celu obserwacji maskonurów, które podobno miały tam być. A ponieważ wypatrzyliśmy prowadzącą tam szutrową drogę, więc spakowaliśmy auto i postanowiliśmy sprawdzić jego terenowe możliwości. Pod górkę poszło nieźle. Niestety spodziewanych maskonurów nie udało się wypatrzeć. Za to z góry rozciągał się piękny widok na morze, czarną plażę i okolice.

Aby nie wracać tą samą drogą postanowiliśmy zjechać na drugą stronę grzbietu. Droga początkowo była nawet znośna, ale w pewnym miejscu zrobiła się stroma i wyboista. Na pokładzie, za kierownicą pozostawiliśmy więc Nowego, a sami asystowaliśmy i ubezpieczaliśmy z zewnątrz karkołomny zjazd - momentami na 3 kołach. Na koniec drogę zagrodziła bramka, na szczęście zamknięta jedynie na drut. Nowy otrzymał gratulacje i podjechaliśmy na parking przy plaży, którą oglądaliśmy z góry. Obejrzeliśmy bazaltowe klify, grotę i skały wystające z morza.

A potem pojechaliśmy dalej na wschód w kierunku wąwozu Fja?rárgljúfur. W tym celu należało odbić od jedynki na drogę 206 (w kierunku Laki), a potem w lewo na boczną drogę do wąwozu. Wąwóz prezentował się bardzo malowniczo, a miejsce przy jego ujściu byłoby nawet bardzo miłe na biwak. Ponieważ pogoda dopisywała, zrobiliśmy spacer górą, wzdłuż krawędzi wąwozu.

Kolejnym punktem programu był park narodowy Skaftafel położony u podnóża lodowca Vatnajokul. Tu można było zrealizować wycieczkę jednym ze znakowanych szlaków. Wybraliśmy wariant średnio długi - ok. 3 godzinny. Umożliwiał on obejrzenie z góry czoła lodowca oraz dojście do wodospadu Svartifoss ('Black waterfall') utworzonego z bazaltowych słupów. Niestety pogoda popsuła się nieco i w czasie wycieczki dokuczał nam lekki opad deszczu.

Po wycieczce pojechaliśmy na kampingu za Skaftafel, którego zaletą przy panującej pogodzie była dostępność "common roomu" z wyposażoną kuchnią i jadalnią. Takie udogodnienia znajdowały się zresztą na wielu kampingach.

Dzień 3 - wtorek - lodowa laguna, deszcz i fiordy wschodnie

Podstawową atrakcją trzeciego dnia była lodowa laguna - Jokulsarlon. Niestety pogoda nadal była kiepska - pochmurno i mgliście, a potem zaczęło nawet padać. Mimo to spędziliśmy ze 2 godziny oglądając i fotografując przedziwne kształty śnieżno lodowych brył, które oderwały się od czoła lodowca i dryfowały po lagunie, by potem spłynąć do morza. Niektóre z nich zostały potem wyrzucone na czarną plażę w postaci lodowych rzeźb o fantazyjnych kształtach.

Nasza dalsza droga prowadziła w kierunku fiordów wschodnich. Po drodze były krótkie przystanki w co ciekawszych i widokowych miejscach. Przed Reydarfjordur, gdzie zamierzaliśmy zanocować wjechaliśmy w dość długi tunel. Jakież było nasze zdziwienie, gdy za tunelem powitała nas zupełnie inna aura - słońce, błękit nieba i widoki na góry otaczające fiord. Tym razem na kamping zawitaliśmy dość wcześnie bo już ok godz. 20.

Dzień 4 - środa - w świecie maskonurów i potężnych wodospadów

W środę ruszyliśmy w kierunku małej wioski Bakkagerdi ciekawie położonej na wschodnim wybrzeżu w Borgarfjör?ur. Za kierownicą naszego Forda usiadła tym razem Ola, której przyszło pokonać dość sporo ciekawych szutrowych serpentynek, zarówno w górę jak i w dół. W wiosce weszliśmy na wzgórze Elfów, aby obejrzeć i sfotografować dookolną panoramę, obejrzeliśmy kościółek, domek pokryty darnią, a potem ujrzeliśmy niespodziewanie drogowskaz: "Puffins - 5 km". Nie zastanawialiśmy się długo i po kilku minutach oglądaliśmy całą kolonię puffinów czyli maskonurów. Wcześniej wypatrywaliśmy jakichś pojedynczych okazów, a tu były ich setki. Nastąpiła długa sesja zdjęciowo - filmowa i trzeba było sporo silnej woli, aby się zebrać i jechać dalej.

Bocznymi, szutrowymi drogami dotarliśmy z powrotem do "jedynki" i zmierzaliśmy w kierunku wąwozu Jökulsárgljúfur, który tworzy na długości ok. 30 km rzeka Jokulsa a Fiollum. Po drodze nie omieszkaliśmy zatrzymać się na kilku punktach widokowych, z których rozciągały się panoramy na bezkresne pustkowia z wulkanicznymi wzgórzami na horyzoncie. Wreszcie skręciliśmy w drogę 862 i zatrzymaliśmy się na parkingu w górnej części wąwozu. Stąd można było wyruszyć na wycieczkę z trzema wodospadami i kanionem w rolach głównych. Na początek podeszliśmy nieco w górę doliny, aby obejrzeć wodospad Selfoss. Ścieżka prowadziła właściwie płaskim terenem i tylko unoszące się w oddali opary wskazywały, że teren przecięty jest tu głębokim kanionem z uskokami, które tworzą potężne i malownicze wodospady. Wkrótce byliśmy przy jednym z nich - złożonym z wielu spadających z boku i od czoła kanionu strumieni wody.

Po nasyceniu oczu i wykonaniu zdjęć ruszyliśmy w dół, w kierunku jednego z najpotężniejszych wodospadów jakie kiedykolwiek widzieliśmy - Dettifos. Tworzy go szeroki na 100 m. wysoki na 45 m. uskok, z którego spadają w dół masy szaroburej wody ( ok 190 m3 wody na sekundę). Po obejrzeniu wodospadu z bliska ruszyliśmy na ok. 4 godzinną trasę w dół wąwozu, w kierunku kolejnego wodospadu Hafragilsfoss. W tym momencie zza chmur zaświeciło słońce i nad wąwozem i wodospadem ukazała się tęcza. Trasa prowadziła najpierw górną krawędzią kanionu, by potem sprowadzić nas niżej. W pewnym miejscu zawieszono nawet kawałek grubego sznura w charakterze poręczówki. Otaczały nas na zmianę czarne, wulkaniczne żwiry, szare skały ścian wąwozu, ale też intensywna zieleń roślin wypełniająca brzegi, którymi wiodła nasza ścieżka.

Hafragilsfoss był nieco mniejszy, ale równie efektowny. Obejrzawszy go zaczęliśmy powrót. Szliśmy szlakiem, ale były momenty, gdy wydawało się jakbyśmy byli w labiryncie bocznych odnóg kanionu, z których nie ma łatwego wyjścia na górę. Gdy znaleźliśmy się wreszcie na górze przywitał nas ponownie pustynny, księżycowy krajobraz. Za to widoki na wąwóz w wieczornym słońcu rzucającym długie cienie były wyjątkowo piękne i fotogeniczne. Na parking wróciliśmy ok. godz. 22:00 i już ok. 22:30 byliśmy na kampingu w połowie wąwozu w Vasturdalur.

Dzień 5 - czwartek - wieloryby, wulkany i bulgoty

Następnego dnia rano wykonaliśmy krótki spacer nad środkową część wąwozu, a potem zjechaliśmy do jego dolnej części, do Asbyrgi. Tu zwiedziliśmy wystawę w punkcie informacji turystycznej, a potem zrobiliśmy wycieczkę do jeziorka Botnstjorn. Po tej wycieczce wyruszyliśmy w stronę Husaviku, gdzie Nowy i Cieszynka chcieli oglądać wieloryby. Ponieważ przyjemność ta kosztowała 50 eur od osoby, reszta ekipy postanowiła w tym czasie zwiedzić miasteczko i zjeść rybnego szaszłyka.

Po południu pojechaliśmy dalej, w kierunku Myvatn, czyli jeziora muszek i komarów. Na szczęście tym razem owady nie były zbyt dokuczliwe, ale to głównie z powodu pogorszenia pogody. Zanim dotarliśmy nad jezioro postanowiliśmy obejrzeć wulkaniczny rejon Krafla. Najpierw zwiedziliśmy zalany wodą krater Viti, potem weszliśmy na zbocza wulkanu Leirhnjukur, który ostatnio był aktywny w latach 80-tych. I faktycznie krajobraz sprawiał wrażenie jakby erupcje lawy miały miejsce raptem przed kilku dniami.

Kolejnym punktem programu było położone nieopodal pole geotermalne Hverir z mnóstwem parujących, dymiących i bulgoczących kopczyków i dziur w beżowo brązowej ziemi. Wokół roznosiła się jak zwykle w tego typu miejscach woń siarki. Zimno i siąpiący deszcz dopełniały ponurą choć jednocześnie fascynującą atmosferę tego miejsca. Na tym zakończyliśmy program dnia i udaliśmy się na kamping.

Dzień 6 - piątek - w świecie kraterów i czarnych zamków

Kolejny dzień poświęciliśmy na zwiedzanie atrakcji i osobliwości okolic jeziora Myvatn. Pierwszą z nich był krater wulkanu Hverfiall wygasłego 2500 lat temu. Czarna sylwetka krateru o średnicy ok.1 km jest charakterystycznym elementem krajobrazu tej okolicy. Podejście zajmuje ok. 20 min, natomiast obejście całego brzegu krateru ok. 1 godz. Po zejściu postanowiliśmy udać się pieszo do położonej ok. 1,5 km dalej jaskini Grotagja z gorącym jeziorkiem. Gdy dochodziliśmy zaczęło lać, a ponieważ okazało się, że do jaskini można dojechać, więc Nowy poświęcił się i w lejącym deszczu poszedł po auto. My przeczekiwaliśmy deszcz w jaskini obserwując parę turystów odgrzewających w wodzie z jeziorka parówki, tudzież Japonki moczące nogi w wodzie o temperaturze ok. 40 st.

Po powrocie Nowego pojechaliśmy na południe, pod tzw. "Czarne zamki", czyli Dimmuborgir. Pogoda była tego dnia wyjątkowo dynamiczna - tym razem wyszło słońce i pojawił się błękit nieba. Niestety w zamian pojawiły się spore ilości muszek. Wybraliśmy jedną z dłuższych tras po skalno-lawowym mieście i wyruszyliśmy zwiedzać czarny labirynt.

Ostatnią atrakcją jeziora Myvatn były tzw. "pseudokratery", czyli niewielkie (kilkanaście - kilkadziesiąt metrów średnicy) wysepki lub półwyspy w kształcie kraterów, które jednak kraterami nigdy nie były. Powstały natomiast przez specyficzne warunki stygnięcia materiału wulkanicznego w zetknięciu z wodami jeziora. Po niektórych z nich mających połączenie z lądem można sobie pospacerować.

Po południu ruszyliśmy w dalszą drogę oglądając widoki i kolejny, przydrożny wodospad Godafoss. W Akureyri - jednym z większych miast Islandii zrobiliśmy zakupy, a potem ruszyliśmy w kierunku półwyspu Vantsnes, gdzie spodziewaliśmy się odnaleźć miejsca dogodne do obserwacji fok. Na wieczornym rekonesansie znaleźliśmy dogodne miejsce oraz obejrzeliśmy znaną z przewodników skałę Hvitserkur przypominającą dinozaura pijącego morską wodę. Biwak rozbiliśmy na zupełnie pustym i pozbawionym obsługi kampingu za osadą Osar.

Dzień 7 - sobota - poszukujemy fok i zmierzamy do kultowego miejsca Islandczyków

Następnego dnia należało wstać dość wcześnie i bez śniadania (aby było szybciej) podjechać na upatrzone poprzedniego dnia miejsce. Następnie należało zejść z klifu na plażę i broniąc się przed atakami rybitw, które w nadbrzeżnych trawach miały swe gniazda dotrzeć przed godziną odpływu do mierzei, na której miały wylegiwać się foki. Operacja powiodła się i faktycznie foki zobaczyliśmy, choć z dość sporej odległości tak, że jedynie Cieszynka wyposażona w długi obiektyw mogła zrobić sensowne zdjęcia. Obejrzeliśmy też ponownie w lepszym świetle skałę - dinozaura. Po tych manewrach część ekipy żądna dalszego polowania na foki postanowiła pojechać w inne miejsce, a ja i Ola zbuntowaliśmy się i wróciliśmy na kamping, aby wreszcie zjeść śniadanie.

Po powrocie ekipy "polującej" i dokończeniu śniadania - wobec braku obsługi kampingu - wrzuciliśmy należność za nocleg do skrzyneczki umieszczonej na budynku sanitariatów i pojechaliśmy dalej. Naszym celem było tego dnia miejsce zwane Thingvelir - ważne dla Islandczyków ze względu na ich historię, ale również ciekawe krajobrazowo. W trakcie przejazdu nie obyło się oczywiście bez oglądania zmieniających się widoków oraz postoju przy wyjątkowo malowniczym wodospadzie Hraunfossar na rzece Evita.

Dalsza część drogi była typową szutrówką biegnącą przez pustkowia pomiędzy lodowcami Langjokul i Ok. Mijane krajobrazy dawały pojęcie o tym, jak może wyglądać interior czyli wnętrze wyspy. Gdy zbliżaliśmy się do celu podjęliśmy próbę znalezienia dzikiego miejsca na biwak, jednak w tego typu terenach nie jest to proste. Dojechaliśmy zatem do pierwotnego celu i rozbiliśmy się na miejscowym kampingu.

Dzień 8 - niedziela - w Islandzkim Złotym Kręgu

Thingvelir to rozległa kotlina otoczona górami, w której już w X w. odbywały się zgromadzenia ludności całej Islandii w celu stanowienia praw, sądzenia, ale również świętowania. Niektórzy uważają, że zgromadzenia te zwane "althing" stanowiły pierwsze formy parlamentaryzmu w Europie. Thingvelir, to również miejsce, w którym stykają się płyty kontynentalne - amerykańska i euroazjatycka. Tutaj Islandczycy ogłaszali swoją niepodległość, tu obchodzą ważne dla nich, państwowe uroczystości. Tutaj też stoją cztery skromne domki stanowiące jednocześnie siedzibę Parku Narodowego oraz letnią rezydencję premiera. Miejsce jest również licznie odwiedzane przez turystów. Można się przespacerować skalnym wąwozem Almannagja stanowiącym granicę między kontynentami, obejrzeć wodospad i głęboki kanion rzeczny, zwiedzić kościółek oraz podziwiać rozległe widoki.

Po spacerze udajemy się w dalszą podróż w kierunku symbolu wyspy czyli słynnego gejzeru. Ten właściwy gejzer Geisir jest wprawdzie od wielu lat nieczynny, ale tuż obok uciechy zwiedzającym dostarcza jego mniejszy brat Strokkur, który co kilka do kilkunastu minut wyrzuca w górę słup gorącej wody. Całe widowisko można oglądać zarówno z bliska jak i z pobliskiego wzgórza. I trzeba przyznać, że nie wiedzieć czemu mimo powtarzalności jest to spektakl niezwykle wciągający.

Po zdobyciu wzgórza i obejrzeniu oraz sfotografowaniu kilkunastu wybuchów gejzeru pojechaliśmy dalej w kierunku jednego z najpiękniejszych islandzkich wodospadów - Gullfossa (złoty wodospad). Po obejrzeniu tylu innych wodospadów trudno nam jednak ocenić, czy akurat Gulfos jest najpiękniejszy. Jego cechą charakterystyczną jest dwustopniowa budowa - górna część, to szeroka, ale niebyt wysoka (11 m) kaskada, z której spada w dół, pod kątem, do głębokiego kanionu (21 m) potężny (400 m3/sek) strumień wody.

Pogoda jak na razie nam dopisywała, co przy zwiedzaniu takich atrakcji jak wodospady miało spore znaczenie - takie widoki bez słońca i błękitu nieba traciłyby wiele na atrakcyjności. Jedziemy dalej, w stronę gór, ale zanim tam dotrzemy zwiedzamy Skalholt - gdzie znajduje się siedziba pierwszego islandzkiego biskupstwa (XI - XVIII w.). Kiedyś był to znaczący ośrodek polityczny i kulturalny, dziś jest to niewielka wioska, nad którą dominuje zbudowana w XX w katedra. W jej podziemiach można zwiedzić niewielkie muzeum pokazujące przeszłość tego miejsca.

Teraz pozostało już tylko dojechać jak najbliżej gór poszukując po drodze dogodnego miejsca na nocleg. Znajdujemy je na położonym nieco w bok od drogi szutrowym parkingu. Jest to pierwszy w czasie wyjazdu nocleg "na dziko". Koło północy podchodzę jeszcze na niewielki pagórek nad naszym parkingiem aby sfotografować Heklę - znany z dość częstej i regularnej aktywności wulkan.

Dzień 9 - poniedziałek - docieramy do gór "łaciatych" lub "tęczowych"

Rano wita nas słońce, ale wraz z nim pojawiają się coraz większe ilości dokuczliwych muszek. Gdy kończymy pakowanie ich chmary stają się już trudne do zniesienia. Wciskają się wszędzie - jest ich pełno również w samochodzie. Ruszamy z otwartymi oknami tłukąc i przeganiając owady z wnętrza auta.

Jedziemy w kierunku położonego w górach Landmannalaugar skąd mamy zacząć 4 dniową wędrówkę. Zamierzamy tam dojechać od północy, drogą nr 208 prowadzącą przez czarne, wulkaniczne pustkowia, ale stosunkowo łatwą, gdyż nie trzeba pokonywać brodów na rzekach. Dopiero u celu, przed samym polem namiotowym i schroniskiem są do przekroczenia dwa brody. Ponieważ jednak ja i Nowy mamy jeszcze tego samego dnia udać się do Keflaviku, aby oddać auto, więc robimy przepak przed brodami i dochodzimy na kamping pieszo przez mostki. Dziewczyny rozbijają namiot, robimy coś do jedzenia, a potem ruszam z Ryśkiem w drogę. Postanawiamy wyjechać z gór drogą 225. Jest na niej kilka brodów, ale niezbyt groźnych dla naszego auta. Późnym popołudniem docieramy na kamping w Reykjaviku, rezerwujemy bilety na poranny autobus do Landmannalaugar oraz na przejazd powrotny z Thorsmork i jedziemy do Keflaviku oddać auto. Po drodze odwiedzamy jeszcze myjnię i stację benzynową, aby doprowadzić nasz pojazd do porządku i zatankować do pełna. W wypożyczalni zwracamy auto bez żadnych problemów i formalności, a na dodatek udaje się zostawić zbędne podczas wędrówki w górach bagaże.

Mamy jednak pecha, bo autobus do Reykjaviku jest dopiero za 2 godziny ok 23:00. Na kampingu jesteśmy koło północy. Rozbijamy jedynie namiot i idziemy spać.

Dzień 10 - wtorek - ruszamy w góry

Wstajemy o 6:00, zwijamy się, szybko coś jemy by o 7:15 wyruszyć autobusem spod kampingu do Landmannalaugar. Podróż to swego rodzaju wycieczka. Po drodze leci z głośników opowieść o mijanych miejscach, są też przystanki na kawę lub drobne zakupy w sklepie oraz na podziwianie krajobrazów.

Koło południa docieramy na miejsce. Dziewczyny i Nowy uskuteczniają jeszcze kąpiel w ciepłych źródłach, a potem pakujemy się i wyruszamy na szlak. Powoli zdobywamy wysokość zostawiając w dole rozległą dolinę Landmannalaugar. Przed nami otwierają się coraz bardziej niezwykłe krajobrazy ryolitowych gór. Odcienie brązu i czerwieni uzupełnione bielą i odcieniami szarości przyprószonego pyłem śniegu oraz zielenią mchów i porostów oraz czernią pól lawy tworzyły zaskakującą mozaikę niespotykaną w jakichkolwiek znanych nam górach. Gdy osiągnęliśmy wysokość ok. 1000 m pojawiły się coraz rozleglejsze połacie śniegu. W końcu pod wieczór doszliśmy do przełęczy, za którą rozciągało się morze zaśnieżonych gór, a całkiem niedaleko ujrzeliśmy nasz dzisiejszy cel - schronisko Hrafntinnusker otoczone wianuszkiem namiotów i ... śniegiem. Takich warunków biwakowych nie spodziewaliśmy się. Pozostało pożyczenie łopaty i wyrównanie śnieżnej platformy na namiot.

Dzień 11 - środa - gubię kurteczkę

Noc nie należała do najcieplejszych - 3 sezonowe karimaty trochę słabo izolowały od śniegu. Jedynie samopompująca mata Joli dawała radę. Za to poranek był pogodny i nawet dość ciepły. I ten fakt przyczynił się w dużym stopniu do straty, którą poniosłem. Aby nie zgrzać się w słońcu przy zwijaniu biwaku zdjąłem kurtkę i położyłem ją na stole przy schronisku zapominając o tym zupełnie. Przypomniałem sobie o niej dopiero po godzinie marszu przez hektary śnieżnych pól, gdy zrobiło się nieco chłodniej. Postanowiłem zostawić plecak dziewczynom i szybko wrócić pod schronisko. Niestety poszukiwania zakończyły się fiaskiem - kurteczki nie było - albo ktoś ją sobie pozyskał, albo wywiał ją wiatr. Obsługa też nic na ten temat nie wiedziała. Tymczasem reszta ekipy postanowiła iść dalej niosąc na zmianę, parami mój plecak. Dogoniłem ich po jakichś dwóch godzinach od schroniska. Pogoda zaczęła się psuć i nawet zaczęło lekko padać i mocno wiać. Kolejny biwak przy schronisku Alftavatn wypadł znacznie niżej - już nie na śniegu, za to silny wiatr i deszcz dawał się we znaki. Stanowczo przydają się doszyte do naszego namiotu przed wyjazdem stylonowe fartuchy, obłożone kamieniami, dzięki którym namiot lepiej znosi podmuchy wiatru.

Dzień 12 - czwartek - przez czarno-zielone pustkowia

Trzeciego dnia czekało nas przejście do schroniska Emstrur (zwanego też Botnar). Trasa liczyła 15 km, a po drodze mijało się kolejne schronisko, które może stanowić altermatywne miejsce biwaku w stosunku do Alftavatn. Pogoda od samego rana nie była najlepsza - wiało nieco mniej, ale padał drobny deszcz. Krajobrazy były natomiast stanowczo odmienne od dotychczasowych. Dominowały rozległe, czarne przestrzenie i czarne góry porośnięte intensywnie zielonymi porostami. Ich zielono-żółta barwa była niemal fosforyzująca, tak, że mimo deszczowej pogody wydawało się, że są oświetlone promieniami słońca, które lada moment powinno wyjrzeć zza chmur.

Tego dnia czekały nas też pierwsze na trasie atrakcje w postaci przejścia przez brody na lodowatych rzekach. Przy umiejętnym wyborze miejsc przejścia (i obserwacji innych przeprawiających się, a szczególnie islandzkich przewodników prowadzących grupy) wystarczyło podwinąć spodnie powyżej kolan. Przydały się też sandały i kijki.

Wreszcie pod wieczór, po pokonaniu kolejnej żwirowej "hałdy" ujrzeliśmy w dole czerwone dachy budynków schroniska, a poniżej zielone, trawiaste tarasy nad potokiem stanowiące miejsce na namioty.

Dzień 13 - piątek - ostatni dzień wędrówki i poziome deszcze

Ranek powitał nas lepszą pogodą - wyjrzało nawet słońce. Tego dnia mieliśmy dotrzeć do Thorsmork - skąd nasza czwórka tzn. Jola, Ola, Jola W. i ja zamierzaliśmy wrócić autobusem do Reykjaviku, natomiast Nowy z Cieszynką planowali kontynuować przejście przez przełęcz pomiędzy lodowcami aż do Skogar przy drodze nr 1. W trakcie wędrówki pogoda zaczęła się jednak pogarszać. Pod koniec zaczęło padać, a gdy pokonaliśmy ostatni - wg opisu najtrudniejszy - bród, który w aktualnych warunkach okazał się podobny do poprzednich - zaczęło lać. Gdy dochodziliśmy wśród zielonych, karłowatych lasków do celu zaczęło wiać i zacinać poziomym deszczem. Dobrze, że miałem parasol, bo bez kurtki byłbym kompletnie przemoczony. Dopadliśmy budynku, w którym znajdował się mini sklepik i jednocześnie bufet. Godzina była wczesna - ok. 15:00, a bilety na autobus mieliśmy na godz. 20:00, gdyż planowo chcieliśmy jeszcze ugotować jakiś obiad, pożegnać Nowego i Cieszynkę i spokojnie koło północy dojechać do Reykjaviku. Pogoda pokrzyżowała jednak te plany. Gdy ok. 15:30 podjechał wcześniejszy autobus i okazało się, że są wolne miejsca postanowiliśmy jechać - nie było sensu dłużej czekać. Podróż dostarczyła również wielu emocji. Aby wydostać się z Thorsmork do głównej drogi należy pokonać kilkanaście brodów, a po tak intensywnych opadach spływające z gór rzeki szybko przybierały. Nasz autobus był jednak przystosowany do pokonywania takich przeszkód. Dopiero gdy dojechaliśmy do asfaltu nastąpiła przesiadka do standardowego autokaru, którym dojechaliśmy pod kamping w Reykjaviku.

Deszcz nadal lał, więc póki co zaczęliśmy gotować w kampingowej kuchni. Dostaliśmy też sms'a od Nowego, że warunki nie pozwoliły im nawet na rozbicie namiotu i postanowili uciec z Thorsmork, póki jeszcze jest to możliwe. W końcu gdy postanowiłem z Olą rozłożyć namiot pod zadaszeniem, aby przenieść go potem na pole namiotowe, na niebie pojawiły się kontrolne błękitki i deszcz ustał. A w sobotę rano zrobiła się całkiem ładna pogoda.

Dzień 14 - sobota - zwiedzanie Reykjaviku i odlot

Nowy z Cieszynką dotarli koło północy, nieco rozczarowani, że pogoda spłatała im taką niespodziankę. W sobotę postanowiliśmy zatem wspólnie zwiedzić Reykjavik. W sumie i tak potem się rozdzieliliśmy, ale zrobiliśmy przynajmniej pamiątkowe zdjęcie całej ekipy przy pomniku "Świetlistego podróżnika" przypominającym łódź Wikingów oraz obejrzeliśmy Harpę - nowoczesną salę koncertową postawioną przy nabrzeżu w 2011 roku.

Potem połaziliśmy jeszcze po centrum i wreszcie dotarliśmy do kościoła " Hallgrímskirkja" zbudowanego w latach 1945 - 1986, którego architektura przypomina strukturę bazaltowych słupów skalnych. Wyjechaliśmy też windą na wieżę, skąd krótko - bo strasznie wiało - podziwialiśmy panoramę miasta.

A potem wróciliśmy na kamping, gdzie z resztek jedzenia uzupełnionych produktami, które turyści pozostawiają w kampingowej kuchni zrobiliśmy ostatni obiad. Przed recepcją jest też specjalny regał, gdzie można zostawić niewykorzystane butle z gazem i inne niepotrzebne sprzęty do dyspozycji innych turystów.

A potem przejazd autobusem na lotnisko, nieco dłuższe niż planowe oczekiwanie na spóźniony ok. 1 godz. samolot i wreszcie odlot. Lot przebiegł spokojnie, a w Berlinie powitała nas słoneczna, gorąca pogoda. Po wykonaniu telefonu, wkrótce przybył bus z naszego parkingu i niedługo potem wyruszyliśmy już swoim autem do domu.

Islandia zrobiła na nas wszystkich (również tych nieprzekonanych) duże wrażenie. Jest to kraj, którego poznanie wymaga sporo trudu i znoszenia niełatwych warunków pogodowych, ale egzotyka i różnorodność krajobrazów wynagradzają te trudy.

Jacek Ginter