GRECJA 1984

Było to całkiem niedawno - jakieś 28 lat temu. Rok 1984 w Polsce nie przypominał na szczęście orwell'owskiej wizji, tym niemniej z dzisiejszej perspektywy realia tamtego czasu muszą się wydawać nieco absurdalne. Już jesienią 1983 roku Stasiu K. obwieścił pomysł wyjazdu krajoznawczo-górskiego do Grecji i zaproponował udział kilku osobom z Koła. Wkrótce uformowała się ok. 12 osobowa ekipa i zaczęły się przygotowania. A było co przygotowywać. Począwszy od formalnego zgłoszenia wyprawy w różnych Almaturach i PTTK'ach, aby móc podjąć starania o paszporty, wizy, międzynarodowe zniżkowe bilety kolejowe, poprzez przydziały na konserwy i inną żywność kartkową, aż po gromadzenie - a często własnoręczne wykonanie -niezbędnego sprzętu zoptymalizowanego na potrzeby takiego wyjazdu.

Większość z nas specjalnie na okoliczność tego wyjazdu projektowała i szyła sobie duże plecaki - ściągając wzory z zachodnich katalogów sprzętu turystycznego, pozyskanych od znajomych. Gruby ortalion załatwił ktoś bezpośrednio w fabryce. Mocne stylonowe nici przywoziliśmy ze Słowacji. Przy okazji z resztek ortalionu szyliśmy też np. cienkie kurtki - wiatrówki. Ktoś z ekipy załatwił też zbiorowy zakup butów typu "adidasy", których używałem jeszcze potem przez parę lat i zwałem "greckimi". Szyliśmy nawet kapelusiki przeciwsłoneczne, torebki na dokumenty i inne drobiazgi. Własnego autorstwa były również cienkie śpiwory - my uszyliśmy je z dostępnego w sklepach pikowanego, ocieplanego materiału na szlafroki.

Większość zaopatrzyła się też w składane, lekkie wózeczki do przewożenia różnych ładunków - przewidując znaczną wagę plecaka.

Gdy mieliśmy już prawie wszystko należało jeszcze wystarać się o greckie wizy. Pomógł w tym uczestniczący w wyjeździe, a mieszkający w Warszawie kolega Stasia Wojtek, ale w kilkudniowej kolejce pod ambasadą staliśmy na zmianę pełniąc dyżury prawie wszyscy.

Osobną kwestią było zgromadzenie funduszy. Przypomnę, że za przeciętną pensję można było wówczas kupić na czarnym rynku ok. 20 - 30 $. Nam było potrzebne ok. 100 - 120 $, nie licząc kosztów poniesionych w kraju przed wyjazdem. W związku z tym Maciek, który zajmował się w tym czasie pracami wysokościowymi załatwił nam pracę - malowanie 30-metrowych wież oświetleniowych na stacji kolejowej Dąbrowa Górnicza Towarowa. Począwszy od 1 maja niemal każdy weekend spędzaliśmy na tejże stacji skrobiąc i malując na niebiesko wspomniane wieże.

Wyjazd nastąpił z lekkim opóźnieniem pod koniec lipca 1984 r. Dokładnie spakowane plecaki ważące 35 - 40 kg wgniatały nas w ziemię gdy docieraliśmy na katowicki dworzec. Niektórzy mieli jeszcze dodatkowe torby i siatki z podręcznym jedzeniem. Pierwszym niemiłym doświadczeniem była kontrola celna na granicy. Niektórym z nas celnicy kazali rozpakować plecaki i pokazać co tam wieziemy. Łatwo się domyślić co znaczy ponowne spakowanie takiego bagażu w przedziale pociągu.

Podróż trwała ponad 2 doby z przesiadkami w Budapeszcie i Niszu. Ostatnią noc przekimałem w przedsionku wagonu nie mogąc opanować senności. W końcu dotarliśmy do Saloników. Dla wielu z nas był to pierwszy kontakt z "zachodem" - mimo, że Grecja to w końcu bardziej południe.

Tak zaczęła się nasza 6 tygodniowa wielka włóczęga, podczas której podróżowaliśmy pociągami, autobusami, autostopem, ale też promem (na Kretę i Santorini), spaliśmy w różnych dziwnych miejscach takich jak dworce kolejowe w Atenach, plaża w Koryncie, mury miejskie w Heraklionie czy zagajniki oliwne w Delfach. Tylko raz zdarzyło nam się skorzystać z regularnego kampingu. Na częstsze korzystanie z tego typu luksusów nie było nas stać. Myliśmy się w dworcowych toaletach, na plażach, czy po prostu przy pomocy butelki z wodą w jakichś krzakach.

Od czasu do czasu pozwalaliśmy sobie na szaleństwo i kupienie jakiegoś loda czy puszki piwa lub pysznego suflaka sprzedawanego na ulicach w postaci zwiniętego placka wypełnionego mięsem.

Ale przede wszystkim realizowaliśmy program czyli zwiedzanie. A jeden z pierwszych punktów programu miał charakter górski - mieliśmy bowiem wprost z poziomu morza czyli z plaży w Litochoron zdobyć Olimp. Prócz Olimpu w planie był też masyw Parnasu. Dla tych górskich wypadów mieliśmy na wyposażeniu taki sprzęt jak wspomniane adidasy, ortalionowe wiatrówki, flanelowe koszule i lekkie, długie spodnie, czy skarpety. Cięższego sprzętu na te nieliczne okazje nie było sensu wozić, gdyż poza górami nie był on w ogóle przydatny. Na nizinach podstawowe ubranie stanowiły krótkie spodenki, koszulka i sandały.

Olimp

Olimp zaczęliśmy szturmować 4 sierpnia po południu zostawiwszy nasze ciężkie plecaki pod opieką jakichś ludzi na dzikim kampingu nad morzem. Częściowo pieszo, częściowo autostopem udało nam się dostać do punktu zwanego Prioni leżącego na wysokości ok. 1000 m, na końcu szutrowej drogi w dolinie. Dalej rozpoczynał się szlak turystyczny. Noc spędziliśmy pod gołym niebem, gdyż namiotów nie zabieraliśmy. Tu czuło się już prawdziwe góry - zieleń, potok, wieczorny chłód i pasące się wokół kozy.

Następnego dnia mieliśmy do pokonania prawie 2000 m podejścia i tyle samo zejścia. Pogoda nie była wcale śródziemnomorska. Słońce wyjrzało tylko kilka razy, a na samym szczycie otuliła nas gęsta mgła. Dopiero podczas zejścia znowu się rozpogodziło. Wierzchołek Olimpu jest skalisty - nie ma wprawdzie specjalnych trudności, ale końcówka podejścia wiedzie dość kruchym, skalnym terenem. Na dół zeszliśmy już o zmroku. Kilka osób (w tym ja) zabraliśmy się jeszcze stopem do Litochoro - do naszej bazy nad morzem, reszta spędziła drugą noc w Prioni i na dół dotarła następnego dnia - podobno wartym obejrzenia wąwozem Enipeus.

Ateny

Nasza dalsza wędrówka wiodła wprost do Aten, gdzie dostaliśmy się pociągiem. Tu zaliczyliśmy pierwszy nocleg na dworcu kolejowym. Nie byliśmy zresztą jedyni - pod wieczór, z boku, na peronie zaczęło się rozkładać całe międzynarodowe towarzystwo wszelakiej maści wędrowców. My różniliśmy się może jedynie wielkością plecaków i zawartością portfeli. Wielu młodych turystów z zachodu też bowiem wybierało tą formę nocowania, ale nie musieli oni dźwigać ze sobą żywności na kilka tygodni. Ich plecaczki zawierały zapewne kilka ciuszków, a ich portfele - zamiast mniej bezpiecznej gotówki - czeki podróżne - które wymieniali w kantorach lub bankach. Nasza pierwsza wizyta w Atenach była dość przelotna - dokładniej zamierzaliśmy zwiedzić miasto w drodze powrotnej z Peloponezu.

Pierwsze dni wyjazdu były też nieco stresujące z powodu warunków w jakich musieliśmy egzystować - głupie wyciągnięcie z dna plecaka jakiejś konserwy mogło człowieka doprowadzić do furii. Z czasem przyzwyczajaliśmy się do klimatu, opanowywaliśmy umiejętność znajdowania dogodnych miejsc noclegowych, ciężar plecaków też nieco się zmniejszał, a grupa dopracowywała sposoby sprawnego przemieszczania się i umawiania w kolejnych punktach naszej trasy, co powodowało, że atmosfera wyjazdu była coraz lepsza.

Peloponez

Po krótkiej wizycie w stolicy pojechaliśmy pociągiem dalej, na południe. Najpierw zatrzymaliśmy się na chwilę w Koryncie i w Mykenach. Antyczne zabytki położone były zwykle w odległości kilku km od obecnych centrów miast. Działaliśmy zatem taką metodą, że zabieraliśmy do małych plecaczków najważniejsze rzeczy, dokumenty itp., a duże plecaki zostawialiśmy bądź to w jakimś publicznym miejscu - np. w hallu dworca kolejowego - gdzie były na oku kasjera, albo w jakiejś knajpce za zgodą obsługi i udawaliśmy się pieszo lub stopem na zwiedzanie. Antyczne zabytki zazwyczaj nie porywają pięknem i bogactwem. Trudno zresztą oczekiwać, aby obiekty sprzed ponad 2000 lat zachowały choć trochę swój pierwotny kształt, natomiast wszelkie rekonstrukcje - nawet częściowe - zawsze są sprawą kontrowersyjną. Dlatego też zwiedzanie zabytków antycznej Grecji wymaga przygotowania oraz sporej wyobraźni. Wymaga też czasu na refleksję i myślę, że metoda, którą z konieczności obraliśmy zdała egzamin znacznie lepiej niż gdybyśmy dysponowali własnym środkiem lokomocji i "zaliczali" kolejne punkty programu szybko i po łebkach. Mozolne dojścia i powroty z oglądanych resztek świątyń i pałaców oraz rozłożenie w czasie zasadniczych "atrakcji" pozwalały na zastanowienie, refleksję, "złapanie" atmosfery zwiedzanych miejsc oraz ich szerokiego otoczenia. Mieliśmy dużo czasu i choć mieliśmy też jakiś ramowy program, to jednak nigdzie nam się aż tak nie śpieszyło.

Na Peloponezie dotarliśmy do Sparty i Mistry - tu zetknęliśmy się z nieco późniejszym okresem historii Grecji - czasami bizantyjskimi.

Zrezygnowaliśmy z dotarcia na południowy kraniec półwyspu - co pierwotnie mielismy w planie - natomiast obejrzeliśmy jeszcze amfiteatr w Epidauros oraz twierdzę w Nauplio. Wiele wrażeń dostarczyła też jazda auto-stopem. Zwykle były to krótkie odcinki, ale i tak pozwalały co nieco poznać ludzi - zarówno Greków jak i turystów z różnych krajów.

Cały czas towarzyszyła nam też grecka muzyka, która ma swoisty charakter, gdyż nie poddała się światowym trendom i nawet współczesne popowe przeboje są zabarwione tradycyjnym, ludowym rytmem i brzmieniem.

Po powrocie z Peloponezu do Aten zwiedziliśmy Plakę, Akropol i Agorę, a potem udaliśmy się do Pireusu, skąd promem popłynęliśmy na Kretę. Podróż trwała całą noc, a spędziliśmy ją na pokładzie.

Kreta i Santorini

Na Krecie mieliśmy w planach nie tylko zwiedzanie, ale też znalezienie pracy przy winobraniu, aby podreperować nasze finanse. Najpierw jednak po dopłynięciu do Chanii postanowiliśmy zwiedzić wąwóz Samaria, o kilkunastokilometrowej długości i kilkusetmetrowych ścianach, którym można było dojść aż nad morze. Wycieczka w obie strony zajęła nam cały dzień. A potem wyruszyliśmy stopem do Heraklionu. Stąd zwiedziliśmy słynny pałac w Knossos, a potem przez kilka dni koczowaliśmy na starych murach miejskich usiłując znaleźć pracę przy winobraniu. Niestety zbiory opóźniły się w tym roku i ofert nie było zbyt wiele, a chętnych - zarówno Greków jak i podobnych do nas turystów z całego świata spory tłum. Podgrupa Sianosów i Siudutów zrezygnowała nawet z oczekiwania i pojechała zwiedzić wschodnie zakątki Krety. Po kilku dniach mnie i Joli udało się nawet załapać na pracę. Okazało się jednak, że plantator - zwany przez nas z powodu charakterystycznego wyglądu "małpą" - już na początku nie wykazał się uczciwością i chciał mnie przydzielić do cięższych prac za mniejsze pieniądze. W związku z tym zaraz po dowiezieniu na winnicę zrezygnowaliśmy.

Po spotkaniu z całą grupą postanowiliśmy dłużej nie czekać, lecz popłynąć z powrotem na stały ląd, zahaczając po drodze o wysepkę Thira zwaną też Santorini.

Na wyspie, która wg jednej z teorii mogła być mityczną Atlantydą, gdyż stanowi fragment niegdysiejszego wulkanu spędziliśmy kolejne kilka dni biwakując na czarnej plaży i zwiedzając okolice. Duże wrażenie robiła bardzo charakterystyczna zabudowa tutejszych miasteczek - białe domki o przedziwnych kształtach rozmieszczone na stromych stokach niemal jeden na drugim, wystające nad nimi niebieskie kopuły kościołów i widoczne niemal dookoła morze.

Znów w Atenach

Po powrocie do Aten mieliśmy w planie dokładniejsze zwiedzenie miasta. Był też pomysł, aby pojechać na festiwal wina do Dafni, ale po policzeniu kosztów pomysł upadł. Za to postanowiliśmy któregoś wieczoru urządzić własną imprezę przy winie. Znaleźliśmy małą kapliczkę z przyległym do niej niewielkim betonowym placem na zalesionym zboczu Wzgórza Muz położonego na przeciw Akropolu. Wcześniej zrobiliśmy mały wypad na Plakę (dzielnica targowa pod Akropolem) w celu zakupu wina. Kupiliśmy ok. 9 l dość taniego i młodego wina, którym napełniliśmy nasze bidony. W trakcie imprezy prowadzone były też burzliwe dyskusje na temat różnych spornych kwestii dotyczących naszego wyjazdu, które oczyściły nieco pogarszającą się w ostatnich dniach atmosferę. Kilka tygodni przebywania w grupie, w warunkach dość uciążliwych prawie zawsze powoduje bowiem przeróżne problemy i nieporozumienia.

Pod koniec imprezy było już całkiem wesoło, natomiast rano okazało się, że młode wino w większych ilościach powoduje znane i niezbyt przyjemne konsekwencje. W Atenach każdy zwiedzał to co sam uważał za stosowne. My obejrzeliśmy m.in. Muzeum Narodowe, cmentarz Kerameikos, małe, ale ciekawe muzeum ikon na Place, byliśmy też na górującym nad miastem wzgórzu Lykabet. A pewnego wieczoru udało się też obejrzeć spod Wzgórza Muz widowisko typu "światło i dźwięk" (my mieliśmy do dyspozycji samo światło, czyli widok na oświetlony w różny sposób Akropol). Wracając do naszej bazy na dworzec udało nam się natomiast wejść (na waleta) na drugą część koncertu symfonicznego odbywającego się w amfiteatrze pod murami Akropolu i trzeba przyznać, że muzyka Bethovena w tych okolicznościach brzmiała w wyjątkowy sposób.

Podczas tego pobytu w Atenach udało mi się wreszcie zakupić pierwszy w życiu karimat. Dotąd używałem do spania niewielkiej gąbki stanowiącej zarazem wyściółkę tylniej ścianki plecaka. Podłoże - np. piasek na plaży, czy beton peronu było tutaj i tak ciepłe przez całą noc, więc chodziło bardziej o amortyzację niż o izolację cieplną.

Delfy i Parnas

Z Aten zaczęliśmy powoli wracać na północ, choć nie był to jeszcze ostateczny powrót do kraju. Jednym z kolejnych punktów programu były Delfy i położony w ich pobliżu masyw Parnasu. Do Delf dojeżdżaliśmy stopem w kilku podgrupach. Nam i Aśce M. udało się dojechać jako pierwszym, reszta grupy dojechała dopiero następnego dnia. Noc spędziliśmy w jakimś oliwkowym gaju. Następnego dnia zwiedziliśmy ruiny świątyni Apollina. A potem znów w podgrupach (my akurat z Mroczkami) mieliśmy zamiar zdobyć szczyt Parnasu.

Góry Grecji okazały się jednak niezbyt dla nas łaskawe i w rezultacie nikomu nie udało się wejść na szczyt. Większość albo całkiem odpuściła, albo wycofała się z powodu fatalnej pogody. My postanowiliśmy spróbować. Najpierw dotarliśmy trochę stopem, trochę pieszo do miejsca gdzie kończyła się szutrowa droga i było kilka zabudowań - m.in. knajpa oraz wyciąg narciarski. Wszystko było jednak puste i zamknięte. Widocznie obiekty funkcjonowały jedynie w okresie zimowym. Pogoda faktycznie nie rozpieszczała - było zimno, wiało, a potem zrobiła się jeszcze mgła. Postanowiliśmy zanocować w tym miejscu, a na drugi dzień spróbować wejść na szczyt. Po oględzinach budynku knajpy, w którym za oszkloną ścianą kusiły miękkie fotele znaleźliśmy otwarte okienko od toalety. Janusz dostał się przez nie do środka, a za chwilę otworzyły się drzwi, w których od wewnątrz tkwił klucz. Nocleg mieliśmy więc komfortowy. Na drugi dzień pożyczyliśmy cztery czapki, które leżały sobie na półce, nad barem. Duże plecaki zostawiliśmy w środku i ruszyliśmy w górę. Po dojściu powyżej końcowej stacji wyciągu ogarnęła nas jednak kompletna mgła, a na dodatek zaczęło mocno wiać. Nie mieliśmy żadnej sensownej mapy - jedynie jakąś schematyczną z folderka. Postanowiliśmy więc wrócić. Knajpę zamknęliśmy oczywiście od środka, zwróciliśmy czapki i ruszyliśmy w dół. I wtedy Parnas odsłonił swoje oblicze. Było jednak za późno i nie było żadnej pewności, że jest to trwała poprawa pogody.

Zanocowaliśmy jeszcze raz po drodze, w górach, a następnego dnia złapaliśmy stopa, który zwiózł nas w niezmiennie upalne doliny.

Meteory

Kiedyś, jakiś rok czy dwa przed naszym wyjazdem do Grecji zobaczyłem w telewizji program o klasztorach na skałach zupełnie nie przypuszczałem, że już wkrótce będę mógł zobaczyć to niezwykłe miejsce na własne oczy.

Gdy dotarliśmy do Kastraki u stóp Meteorów cała grupa już tam była i mieli nawet rozbite obozowisko na polance wśród zarośli. A tuż obok sterczały fantastyczne skalne grzyby z charakterystycznymi "dziurami". Na zwiedzanie udaliśmy się jak zwykle w podgrupach. Obeszliśmy cały rejon niemal dookoła zwiedzając zarówno skałki jak i klasztory.

Powrót

W Meteorach grupa dzieliła się - my i Mroczki powoli wracaliśmy już do kraju tą samą drogą, gdyż mieliśmy mniej urlopu, reszta zamierzała płynąć promem do Włoch i wracać stopem dwa tygodnie po nas.

W drodze z Meteorów do Larisy mieliśmy jeszcze przygodę, gdyż gdzieś w połowie trasy, w Trikali zostawiliśmy w przydrożnym rowie gitarę, którą woziłem przez cały wyjazd. W Larisie byliśmy dość późno, ok. 17:00, postanowiłem jednak wrócić te 60 km - również stopem. Udało mi się dotrzeć na miejsce ok. 19, jednak gitary nie znalazłem. Pogadałem na ten temat z bywalcami okolicznej knajpki, ale nic nie widzieli. Spotkałem też dwóch chłopaków z Polski, którzy jechali do Meteorów i zamierzali zanocować w tej okolicy. Ja postanowiłem jednak próbować do skutku stopować i wreszcie ok. 23 udało mi się jakimś cudem zatrzymać ciężarówkę, którą ok. północy dotarłem - niestety bez gitary - z powrotem do Larisy.

Na zakończenie wyjazdu pojechaliśmy jeszcze odpocząć nad morze, na wschodnie wybrzeże w okolice Asprovalty.

A potem nastąpił powrót pociągiem z kilkoma przesiadkami przez byłą Jugosławię, Węgry, Słowację do kraju.

Jacek Ginter