Czarnohora i Gorgany 1994

 

Dojazd

Kiedy 4 lata temu byłem pierwszy raz w Czarnohorze wiedziałem, że muszę tam jeszcze kiedyś wrócić i że oprócz Czarnohory pozostało w ukraińskich Karpatach jeszcze tyle gór do przejścia. Dlatego też wiosną tego roku wymyśliłem sobie, że nadszedł czas, aby tam jechać. Wystarczyło skompletować ekipę, ustalić termin no i zebrać informacje niezbędne do zaplanowania całej imprezy. Grupa miała się składać początkowo głównie z członków Koła, ale w rezultacie było 3 Harnasi, 3 Watrowców i 4 osoby niezrzeszone. Osobliwością było to, iż wśród uczestników było aż 4 wegetarian. Utrudnienia z tego wynikające były jednak minimalne.

Wyjechaliśmy w nocy z 1 na 2 lipca. Z pewnych względów nasz dojazd nie był może optymalny czasowo, ale za to ciekawy. Założyliśmy bowiem dotarcie do Worochty, która stanowiła punkt środkowy naszej trasy i pozostawienie tam połowy żywności (ok. 5-6 kg na osobę). Postanowiliśmy też choć pobieżnie obejrzeć Lwów, co pozwalało z kolei dołączyć do grupy Anecie, zdającej jeszcze w sobotę egzaminy. Jeśli ktoś chciałby jak najszybciej dotrzeć w góry, lepiej jest jechać pociągiem Przemyśl - Czerniowce do Kołomyi, a  stamtąd autobusem do Żabiego (Werchowiny) lub Dżembroni.

My jednak po nocy spędzonej na korytarzu pociągu wylądowaliśmy w Przemyślu, skąd autobusem o 8:40 pojechaliśmy do Lwowa. Byliśmy tam po godz. 14-tej czasu lokalnego, który jest przesunięty o godzinę do przodu w stosunku do naszego. Po nieudanych negocjacjach z kierowcą mikrobusu, który żądał 10 dol. za kurs, dotarliśmy trolejbusem, a następnie pieszo do rodziny naszej koleżanki, która zaofiarowała nam swą pomoc. Natychmiast zostaliśmy ugoszczeni, a następnie ruszyliśmy na zwiedzanie Lwowa. Zaczęliśmy od pobliskiego skansenu, potem poszliśmy w kierunku rynku oglądając arsenał, cerkiew Preobrażeńską, katedrę. Zwiedzanie zakończyliśmy szampanem w piwnicach restauracji "Pod Lwem" przy rynku. Było zbyt mało czasu, aby zobaczyć tego dnia więcej. Około godz. 20:00 wróciliśmy do domu państwa Morozowicz i udaliśmy się do ... szpitala położniczego. W tym miejscu należałoby zaznaczyć, że męska część grupy miała zapewne unikalną okazję spędzenia nocy w tak oryginalnym miejscu. Nasza gospodyni będąc ordynatorem wspomnianego szpitala postanowiła nam bowiem zaoszczędzić kosztów i umieściła nas w dopiero co otwartym po remoncie, jeszcze dość pustym szpitalu. Mieliśmy do dyspozycji trzyosobowe pokoje z łazienką i ubikacją, niestety bez żarówek, które z powodu kradzieży wkręca się tam tylko na czas pobytu pacjentów.

Rano opuściliśmy szpital i udaliśmy się na cmentarz Łyczakowski. Potem było śniadanie w domu naszych gospodarzy i dojazd na dworzec z pomocą Wasyla - zięcia pani Kaliny, który zabrał nasze plecaki samochodem. Na dworcu dołączyła do nas szczęśliwie Anetta. Była nas już dziewiątka. Dziesiąty - Rafał miał dojechać do Worochty w połowie wyjazdu. We Lwowie wymieniliśmy też pieniądze - po 10 $ na osobę (kurs 42000 za 1 $). Pociąg do Rachowa jak wszystkie tutejsze pociągi był "z lekka" zdewastowany, brudny i z nieotwieralnymi oknami, co przy panującym upale było trudne do zniesienia, zwłaszcza, że średnia prędkość jazdy wynosiła jakieś 30 km/godz. W Worochcie byliśmy więc już około 20:00. Co prawda o 21:00 miał być autobus do Żabiego, nam jednak bardziej zależało na zostawieniu nadmiaru żarcia w Worochcie. Skierowaliśmy swe kroki do cerkwi i po krótkiej rozmowie z księdzem uzyskaliśmy nie tylko zgodę na pozostawienie jedzenia, ale też na rozbicie namiotów na placu obok cerkwi. Dostaliśmy też wrzątek na herbatę i mogliśmy obejrzeć wnętrze cerkwi. Cóż więcej trzeba nam było tego dnia. Nazajutrz zerwaliśmy się dość wcześnie licząc na autobus o 7:30. Niepotrzebnie, gdyż do godz. 13-tej nie doczekaliśmy się niczego. Zwiedziliśmy okoliczne sklepy świecące pustymi półkami, próbowaliśmy bezskutecznie załatwić jakiś przewóz, Wojtek prowadził rozmowy z miejscowymi babciami, które śpiewały mu nawet stare polskie piosenki, a Witek wykupił wszystkie kilkanaście widokówek z wizerunkiem skoczni w Worochcie, którymi dysponowała miejscowa poczta i wypisywał je do swoich niezliczonych narzeczonych. Wojtek z Bystrym zakupili też słój soku jabłkowego, który więcej miał wspólnego z octem niż z jabłkami. Byliśmy też zaczepiani dwukrotnie przez funkcjonariuszy miejscowej placówki tutejszego GOPR'u, którzy koniecznie chcieli abyśmy zgłosili u nich marszrutę. Udało nam się jednak jakoś z tego wykręcić mówiąc, że jeśli wybierzemy się w góry, to zgłosimy to w Żabim. Panowie nie bardzo potrafili odpowiedzieć po co im te informacje. Twierdzili, że muszą wiedzieć, bo od tego są i już.

Wyruszamy w góry

 Wreszcie, aby przerwać marazm postanowiłem zmienić nieco plany i ruszyć w góry trasą zbliżoną do mojej trasy zejściowej sprzed 4 lat, przez Kostrzycę. O 13:30 ruszyliśmy doliną w kierunku pasma Diłu, skąd po raz pierwszy ukazała nam się Czarnohora i dotarliśmy na biwak na przełęcz nad Jaworem. Tak w zasadzie, to wszystkie miejsca, w których biwakowaliśmy były wcześniej przez kogoś wykorzystywane i nie było nawet potrzeby wykonywania jadwigi, gdyż wszystko było już zrobione.

We wtorek przeszliśmy przez Dił omijając jednak niechcący znajdujące się na grzbiecie ciekawe skałki i zeszliśmy do Krywopolia. Tam mieliśmy możliwość pójścia dalej na Kostrzycę lub złapania autobusu do Żabiego. Postanowiliśmy spróbować tego drugiego wariantu robiąc przerwę obiadową i dosładzając się miejscowymi ciastkami i czekoladkami. Dokupiliśmy też doskonałego miejscowego chleba.

Autobus, o dziwo przyjechał i bez większych problemów dotarliśmy do Żabiego.

W Krywopoliu pożegnaliśmy się też z sympatycznym pieskiem - włóczęgą, który dotarł tu z nami z samej Worochty i którego ochrzciliśmy Hucusiem.

Autobus z Żabiego do Dżembroni mieliśmy o 17:50. Miał on jednak przyjechać z Kołomyi i był znacznie spóźniony. Kiedy wreszcie dotarł, okazało się, że jest dość pełny i kierowca nie chciał nas wziąć z naszymi plecakami. W końcu jednak zlitował się i pozwolił nam wsiadać. Po drodze stwierdziliśmy na własnych kościach, że pojęcie "pełności" autobusu jest tu rozumiane dużo szerzej niż u nas. Na każdym przystanku wsiadały kolejne osoby, łącznie z grupkami tutejszych turystów z plecakami. Takiego magla już dawno nie przeżyliśmy. Co dziwniejsze dla miejscowych była to chyba normalka, gdyż wiele osób nic sobie nie robiąc z tłoku żywo rozmawiało i śmiało się. Na dokładkę droga do Burkutu była pozbawiona asfaltowej nawierzchni, pełna dziur i prowadziła dość urwistymi nasypami nad potokiem. Po ponad godzinie jazdy wysiedliśmy jednak szczęśliwi, że jeszcze żyjemy, i że wreszcie jesteśmy w górach. Po godzinie marszu bitą drogą dotarliśmy do Dżembroni, wyszliśmy kawałek za wioskę i zaczęliśmy szukać miejsca na biwak, gdyż było już dość późno. Wojtek poszedł w kierunku widocznej na stoku dużej, ładnej chałupy. Gdy po chwili schodził, podjechał jakiś samochód i wysiadł mężczyzna, z którym Wojtek natychmiast podjął rozmowę. Gdy zdążyłem do nich podejść okazało się, że Wojtek idzie z facetem do jego domu po mleko, a my mamy iść na górę do Saszy. Tempo w jakim Wojtuś nawiązywał znajomości było szokujące! Poszliśmy więc w kierunku wspomnianej chałupy i rzeczywiście powitał nas młody mężczyzna o imieniu Sasza, zapraszając do wnętrza. Mieliśmy do dyspozycji kilka pustych pokoi, a Sasza zajął się rozpaleniem ognia pod polową kuchnią i zagotowaniem wody. Okazało się, że Sasza wraz z kilkoma przyjaciółmi z Kijowa kupili za 15000 $ tę chałupę wraz z budynkami gospodarczymi i gruntem i zamierzają zrobić z niej prywatne schronisko. Poza tym okazało się, że prowadzi on grupy w Kaukazie i Ałtaju. Spotkaliśmy więc kolegę po fachu. Po pulpie wypiliśmy wspólnie zakupionego w Żabim szampana i zjedliśmy kaszkę z bakaliami. Niepokoiliśmy się tylko o pana Wojteczka, który coś długo nie wracał z tym mlekiem. Wreszcie dotarł dobrze po zmroku w towarzystwie swego nowego przyjaciela - leśniczego Wasylka, u którego musiał obejrzeć piękną ponoć, huculską chałupę, zjeść dwa obiady i napić się czegoś mocniejszego. Wojtek był w stanie całkiem niezłym, natomiast Wasylek w nieco gorszym, w związku z czym Wojtek postanowił odprowadzić tym razem Wasylka do domu. Na szczęście na tym wzajemne odprowadzanie zakończyło się. My rozmawialiśmy tymczasem z Saszą, wymieniliśmy oczywiście adresy i telefony i planowaliśmy już wyjazdy w Kaukaz i obozy w Czarnohorze w oparciu o schronisko Saszy, który oferował też możliwość zorganizowania wygodnego dojazdu. Ok. 2:00 poszliśmy spać, a rozmowy z Saszą trwające do samego rana kontynuował Wojtek i Bystry.

Czarnohora

Rano wraz z Saszą i jego 12-letnim synem wyruszyliśmy w kierunku Smotreca. Sasza miał ambicje poprowadzić nas i pomimo, że szedł tą drogą pierwszy raz prowadził jakby znał ją na pamięć. Poszliśmy ścieżką trawersującą stoki Smotreca, a potem pnącą się doliną Dżembronki na przełęcz między naszą górą i Stajkami. Niestety od przełęczy kosówka nie chciała nas puścić i Sasza zdecydował strawersować szczyt w kierunku ruin schroniska AZS, przy którym kiedyś ponoć nocował. Istniejąca ścieżka sprowadzała jednak zbyt nisko w dolinę Pohorylca, a innej nie było. Zaczęło się więc solidne haszczowanie. Wreszcie po posiłku postanowiliśmy zejść do doliny i dobrą drogą dotarliśmy wreszcie do ruin, a właściwie fundamentów schroniska pod Smotrecem. Pora była popołudniowa, więc postanowiliśmy założyć tu biwak i wyskoczyć na lekko na Smotrec. Podejście zajęło ok. 1/2 godz. Na szczycie pożegnaliśmy się z Saszą, który schodził już do swojej bazy, a wieczorem podziwialiśmy z naszego obozu piękny widok na Popa Iwana i ruiny obserwatorium.

W czwartek weszliśmy na Popa Iwana (ok. 1 godz. od biwaku), na którym spotkaliśmy sporo miejscowych turystów, głównie młodzieży. Potem ruszyliśmy głównym grzbietem na zachód. Na szczycie Menczyła chłopcy spenetrowali z grubsza ziemiankę pochodzącą z czasów I wojny. Potem zrobiliśmy posiłek, a gdy ruszyliśmy dalej pogoda zaczęła się psuć. Wkrótce zaczęło padać, a nawet walić gradem. Postanowiłem więc, że miejscem dzisiejszego noclegu będzie jeziorko pod Gutin Tomnatykiem, gdzie spaliśmy również 4 lata temu. Dochodząc do niego ujrzeliśmy sznureczek idących z doliny - w tym samym kierunku - owiec. Po minięciu jeziorka pasterze pognali je na strome stoki Gutin Tomnatyka, na których zalegały jeszcze płaty śniegu. Widok czarno-białych rządków owiec na szarych płaszczyznach stromego śniegu był niesamowity. Pod wieczór rozpogodziło się nieco i widać było w dali Popa Iwana. W nocy jednak lało, a ranek powitał nas mgłą i wiatrem. Wyruszyliśmy dopiero o 11:30. Przy jeziorku Niesamowitym mgła wreszcie rozwiała się nieco i mogliśmy coś zobaczyć, choć wciąż były to widoki fragmentaryczne.

Strawersowaliśmy Turkuł i przez Pożyżewską oraz Breskuł dotarliśmy pod Howerlę. Jej imponująca, piramidalna kopuła odsłoniła się już z Breskuła. Zrobiło się szalenie zimno i wiał silny wiatr. Ukryci za grzbietem zrobiliśmy kanapki i zagotowaliśmy herbatę na gazie, a potem ruszyliśmy na górę. Podczas podejścia, które zajęło nam ok. 30 minut przyświeciło nawet słońce, ale na górze otoczyła nas znowu mgła tak, że trudno było nawet wypatrzeć kierunek naszego dalszego marszu. Na szczycie posiedzieliśmy ok. pół godziny czcząc zdobycie najwyższej góry w Beskidach paczką chałwy przytaszczoną specjalnie na tę okazję przez niżej podpisanego. Następnie ustaliliśmy mniej więcej kierunek dalszego marszu i zaczęliśmy schodzić stromo, bez ścieżki w stronę Wielkiej Koźmieskiej. Na przełęczy za nią zaplanowałem biwak. Następnego dnia mieliśmy dojść przez Kukul w pobliże Worochty. W ten sposób mogliśmy uniknąć kolejnych, kłopotliwych zapewne dojazdów. Słupki graniczne były trudne do wypatrzenia, a zejście przez tzw. plecy Howerli stawało się coraz bardziej strome, porośnięte jałowcami i innymi krzakami. Niżej widoczne były młodniki i zalesiona przełęcz. Przed dojściem do niej znaleźliśmy źródło i ugasiliśmy pragnienie. Podejście na Wlk. Koźmieską prowadziło wyraźną leśną drogą. Ze szczytu porośniętego jałowcami roztaczał się widok na główny grzbiet ze szczytem Howerli zanurzonym w chmurze. Granica skręcała tu w lewo i wchodziła w młody, gęsty las. Zaczęliśmy się przedzierać pomiędzy gałęziami. Ścieżka była ledwo wyczuwalna, a po dawnej przecince granicznej nie zostało ani śladu. W pewnym momencie ścieżka zniknęła, a kolejnego słupka również nie mogliśmy odnaleźć. Pokręciliśmy się trochę po chaszczach i w końcu odnaleźliśmy drogę. Numeracja słupków na mapie znacznie ułatwiała orientację w tym rejonie. Od słupka nr 5 skręciliśmy z grzbietu w prawo i bardzo stromo zaczęliśmy schodzić na przełęcz. Zastanawialiśmy się czy to już tu, ale postanowiliśmy pokonać jeszcze jeden garb i po kolejnym stromym zejściu doszliśmy do przełęczy (słupek 6/8) z niewielką polanką, tradycyjnie przygotowanym paleniskiem i czymś w rodzaju szałasu, w którym postanowili się zadomowić Wojtek i Witek. Do dobrego ujęcia wody było jednak bardzo daleko tak, że kolacja znacznie się opóźniła. Stwierdziłem, iż drogi na Howerlę w przeciwną stronę, zwłaszcza z ciężkim plecakiem nie polecałbym nikomu.

W sobotę ruszyliśmy dalej. Najpierw zaliczyliśmy podejście na jeszcze jeden garb, na którym znów zmyliliśmy kierunki i musieliśmy wrócić (przy słupku nr 8 należało skręcić w prawo). Potem jeszcze jedna przełączka (zachaszczona i   podmokła) i dość łagodne podejście na Kukul (z miejsca biwaku 2,5 godz), na którym przywitały nas wszechobecne krowy. Panorama ze szczytu obejmuje zarówno Czarnohorę, jak i Świdowiec oraz Gorgany. Pod Kukulem i na sąsiedniej połoninie jest kilka kompleksów bacówkowych, ale w lecie są one wszystkie w użyciu. Zaczęło padać więc ruszyliśmy dalej. Z Kukula musieliśmy trafić na boczny grzbiet Kiczery opadający nad samą Worochtę. Manewr udał się i trafiliśmy nawet na niezłą drogę. Po minięciu Kiczery szliśmy już wyłącznie na nosa, starając się znaleźć jakieś miejsce na biwak nie za blisko i nie za daleko od Worochty. Nazajutrz mieliśmy się bowiem spotkać w Worochcie z Rafałem. Wkrótce znaleźliśmy takie miejsce, oczywiście z gotowym paleniskiem oraz 2 osobową szopą dla Wojtka i Witka.

Wieczorne dyskusje przy ognisku zdominowane były (jak zwykle) przez tematy kulinarne.

Znów w Worochcie

Rano przy pełnej lampie zeszliśmy w 1,5 godz. do Worochty. Przy cerkwi byliśmy o 9.30. Ksiądz przywitał nas serdecznie, częstując kołaczem i herbatą oraz pomógł zakupić 14 bochenków chleba. Rozpoczęliśmy przepakowywanie pozostawionej żywności i na podstawie dotychczasowych doświadczeń stwierdziliśmy, że mamy jej za dużo. Postanowiliśmy więc nadmiar (1 pełna reklamówka) zostawić u księdza dla biednych. Od 11 do 13 w cerkwi trwała msza. Ze względu na brak stosownych strojów pozostaliśmy na zewnątrz, kończąc pakowanie. Potem nastąpiło pożegnanie z księdzem, wymiana adresów, zdjęcia i ujęcia filmowe. Na drogę dostaliśmy ... butelkę wódki własnego wyrobu. Ponieważ Rafał na razie nie dotarł, wyjechaliśmy wyciągiem krzesełkowym (15000 kuponów/os.) na grzbiet pasma Magury, gdzie postanowiliśmy na niego zaczekać. Biwak rozbiliśmy w lesie pełnym pasących się krów tak, że musieliśmy zbudować wokół namiotów prowizoryczne zasieki. Wodę czerpaliśmy ze studni znajdującej się przy zdewastowanym (ale pilnowanym przez pasterzy) ośrodku kampingowym. Już w trakcie rozbijania biwaku zaczęło padać. Wieczorem Wojtek zszedł do Worochty po Rafała i wrócił z nim dopiero rano, po nocy spędzonej na werandzie jednego z domków. Wieczorna ulewa, błoto i awaria latarki nie pozwoliły im dotrzeć do nas w nocy. Ponieważ deszcz nie ustawał postanowiliśmy odczekać, przenosząc się tylko na werandę jednego z domków, aby podsuszyć rzeczy. Część ludzi poszła do Worochty, zachodząc po drodze do chałupy poznanego przez Wojtka dziadka grającego na skrzypcach. Pod wieczór zabrałem się za gotowanie pulpy na ognisku. Ledwo zacząłem gotowanie, gdy znów zaczęło lać, a na dokładkę rozpętała się burza z piorunami. Z pomocą Pawła udało się jednak dokończyć dzieła. A wieczorem przy świeczce, w śpiworach - odbyło się pierwsze chyba na wyjeździe śpiewanie (brakowało nam gitary, z której zrezygnowałem po spakowaniu plecaka).

We wtorek postanowiliśmy ruszyć bez względu na pogodę. Ponieważ rano jeszcze padało wprosiliśmy się do "dziadka" by tam ugotować poranną strawę. Oprócz dziadka była jego żona, syn i wnuczek. Chałupka wyglądała bardzo biednie, wyposażenie było prymitywne, ale tchnęło to wszystko autentyzmem. Na zjedzenie naszego puree zaproszono nas do pokoju, który był bardziej zadbany. Zaprosiliśmy też do naszego kotła gospodarzy. Po posiłku syn dziadka przyniósł butelkę samogonu i zaproponował, abyśmy się "czut czut" napili. No, zapowiadało się, że zbyt szybko, to my dzisiaj nie wyruszymy! Zaczęła się rozwijać rozmowa o historii, o barbarzyństwach dokonywanych przez sowietów, o wielkim głodzie na Ukrainie, o strachu w jakim żyli jeszcze do niedawna. Na stole pojawił się domowy chleb i ser. Obejrzeliśmy też elementy ludowego stroju, z misternymi ręcznymi haftami, a Wojtek i Rafał prezentowali wspomniane stroje na sobie. Potem dziadek obiecał jeszcze coś zagrać do kamery. Razem z synem ubrali ludowe koszule i wyszliśmy wszyscy przed chałupę, gdzie gospodarze dali popis swych muzyczno-wokalnych umiejętności. Na koniec jeszcze my musieliśmy zaśpiewać coś naszego i wreszcie rozstaliśmy się z miłymi gospodarzami, żegnani często wymawianym tu na pożegnanie słowem "przyjeżdżajcie". Pogoda tymczasem poprawiła się.

Gorgany

Wyszliśmy tego dnia skandalicznie późno - o 14:30. Malowniczo położonymi przysiółkami z widokiem m.in. na bliski już Chomiak i Syniak zeszliśmy do górnej części Jabłonicy, koło cerkwi. Po jakichś 3 km asfaltu, w trakcie którego znów zaczęło padać doszliśmy do skrzyżowania dróg i trafiliśmy do przydrożnego baru "Koliba" - zbudowanego w kształcie szałasu. Można tu było kupić zupę za 22000, szaszłyki lub kiełbasę, ale my zrobiliśmy jedzenie z własnych zapasów. Ok. 17:30 ruszyliśmy dalej w kierunku Polanicy. Po ok. 1 km skręciliśmy z asfaltu w prawo, w dolinę, zgodnie zresztą z ustawionym w tym miejscu drogowskazem z napisem "XOMIAK". Zamierzaliśmy tego wieczoru dotrzeć do przełęczy Baraniej pod Chomiakiem. Już na początku zaczęły się wątpliwości jak dalej iść. Zawierzyłem jednak przedwojennej mapie oraz przewodnikowi Orłowicza i poszliśmy jakieś 1,5 km (ok. 1/2 godz.) wprost potokiem (drogi chyba tu obecnie nie ma). Po tym odcinku zacząłem się rozglądać za ścieżką w lewo i rzeczywiście była. Byłem zdumiony dokładnością przedwojennej polskiej setki. Nawet ok. dwumilimetrowy (na mapie) zakos ścieżki miał rzeczywiście 200 m (mierzyłem krokami). Łagodnymi, długimi zakosami, wśród lasu szliśmy spokojnie ok. 2 godziny. Dopiero w górnej części ścieżka wycięła wprost do góry i stała się mniej wyraźna. Potem dołączyła do szerokiej drogi, którą doszliśmy do głównego grzbietu na małą polankę z miejscem biwakowym. Nie wiedzieliśmy czy była to Barania, ale postanowiliśmy zostać. Woda była 2 min. dalej, przy drodze w kierunku Syniaka. Po gnuśnych biwakach wśród krów był to wreszcie biwak prawdziwie górski. Pogoda zrobiła się zresztą piękna, a spod źródełka widać było grzbiet Jawornika ze światełkami bacówek i gwiazdami na niebie.

Rano wyszliśmy na Chomiak w dwóch grupach, na lekko. Z naszej polanki prowadziła na szczyt ścieżka wprost w górę (ok. 20 min). Po raz pierwszy spotkaliśmy to, co najbardziej charakterystyczne dla Gorganów - zwały rumoszu i głazów pokrywające podszczytowe stoki. Widok był wspaniały: Syniak, Doboszanka, Jawornik, Połonina Czarna, Świdowiec, Czarnohora.

Naszym kolejnym celem był Syniak, który osiągnęliśmy po ok. 1,5 godz. mijając po drodze rozległą halę (być może to była Barania?). Pod szczytem Syniaka zaczęła się kosówka i głazy, głazy, głazy. Dobrze, że nie padało, bo zielonożółte porosty po deszczu byłyby niezwykle śliskie.

Z Syniaka czekała nas jeszcze 1 godz. takiej drogi po głazach na widoczny przed nami Mały Gorgan. Miejscami było coś w rodzaju ścieżki, ale generalnie trzeba było skakać z kamienia na kamień, nierzadko ruchomy. Z Małego Gorganu spadliśmy (prawie dosłownie) na zieloną przełączkę z bacówką pod Babinym Poharem. Gdy tam doszliśmy i zamierzaliśmy coś przekąsić (była już 16:30, a nasza godzina posiłku wypadała zwykle o 15:00 - Rafał i Witek mierzyli zresztą czas do 15:00 i od 15:00), zaczęło oczywiście lać. Schowaliśmy się do bacówki, która nie grzeszyła szczelnością i chyba dlatego była niezamieszkana. Ponieważ jednak nie przestawało padać trzeba się było zebrać i iść dalej grzbietem przez Babiny Pohar, mając nadzieję na rychłe znalezienie jakiejś ścieżki do doliny Zubrynki. Zejście na dziko w tym terenie, zwłaszcza w czasie lub po deszczu byłoby szaleństwem. W ogóle chaszczowanie u nas i tu, to zupełnie dwie różne rzeczy. Lasy są tu zupełnie "nie posprzątane", pełno jest powalonych drzew, wykrotów, krzaków tak, że przejście na krechę przez las może zająć bardzo dużo czasu lub może być w ogóle niemożliwe. Poszliśmy więc dalej grzbietem, raz w górę, raz w dół, aż wreszcie droga skręciła z grzbietu w dolinę (wcześniej odeszła droga w lewo, którą poszli spotkani miejscowi turyści - być może prowadziła ona w kierunku Połoniny Douchej, przed którą jest "pryjut" (schronisko). My jednak zaczęliśmy schodzić drogą przechodzącą w dolnej części w potok, do doliny Zubrynki w miejscu trudnym do określenia. W dolinie dość szybko znaleźliśmy miejsce na biwak. Byliśmy nieźle przemoczeni. Wieczorem deszcz ustał, a rano zaczęło się rozpogadzać. Pogoda nie była jednak na tyle pewna, aby ryzykować atak na Doboszankę. Jest to kawał góry - szacuję na jakieś 5 godzin podejścia, a potem trzeba jeszcze jakoś stamtąd zejść. No i cała kopuła szczytowa pokryta jest wspomnianym "gorganem". Z żalem odpuściliśmy więc Doboszankę i postanowiliśmy dojść do Rafajłowej, skąd ewentualnie była jeszcze szansa zrobienia czegoś na lekko przed końcem wyjazdu. Poszliśmy w górę doliny i zauważyliśmy niebieski szlak, który w pewnym miejscu skręcił w lewo. Nie mając współczesnych map, na niewiele on się nam jednak przydał. Gdy droga rozmyła się w rozchodzących się potokach skręciliśmy w lewo w kierunku grzbietu. Minęliśmy jakieś bacówki i doszliśmy do drogi grzbietowej. Znów zaczęło padać, a potem lać. Drogi, ani ścieżki zejściowej na drugą stronę nie było widać, a o chaszczowaniu już pisałem. Wróciliśmy więc grzbietem i na jednym ze szczycików znaleźliśmy nikłą ścieżkę odchodzącą we właściwym kierunku. Szliśmy cały czas grzbietem. Potem zarośnięta, ale widoczna droga skręciła na boczny grzbiet w prawo przez mokre, ponad metrowej wysokości habazie. Zmuszeni byliśmy pokonywać lub obchodzić zwalone na drogę drzewa, a nasz grzbiet nie chciał się skończyć i zejść do doliny. Byliśmy już totalnie przemoczeni. Wreszcie trafiliśmy na jakąś rozjeżdżoną, błotnistą drogę, która schodziła do doliny. Potok zamienił się w rwącą brunatną rzekę. Byłem ciekawy, czy nie zagrodzi nam w pewnym momencie drogi? Tutaj bowiem nie ma żadnych reguł. Drogi czasem urywają się lub pojawiają ni stąd ni zowąd, czasem zamieniają się w ścieżki, a czasem giną w korycie potoku, raz są całkiem wyraźne, aby nagle zniknąć w morzu zielska. A ponieważ dróg i ścieżek jest w sumie bardzo mało, trzeba czasem iść nie tam gdzie się chce, ale tam gdzie one prowadzą. Tym razem doszliśmy jednak do jakiejś chałupy. Była 17:00 więc warto by coś zjeść. Okazało się, że chałupa była bazą robotników leśnych. Czwórka młodych mężczyzn zaprosiła nas i zaproponowała nawet pozostanie na noc. Trochę obawialiśmy się pozostania, zwłaszcza, że wnętrza były dużo mniej sympatyczne niż zewnętrze budynku. Do Rafajłowej pozostało nam ponoć 8 km, ale nazajutrz miał przyjechać samochód z robotnikami, którym można by się zabrać. Jedząc kanapki i podsuszając nad piecem ciuchy zdecydowaliśmy się w końcu zostać. Dostaliśmy do dyspozycji 1 dość duży pokój z piecem i urządzeniami do zlewania miodu (przed chałupą stały rzędy uli). Warunki były dość spartańskie: woda w strumyku (ok. 150 m), wychodek w lesie, elektryczności brak, większa część pomieszczeń dość dużego budynku nie posiadała podłóg i okien. Wieczór spędziliśmy na grze w kości i gotowaniu pulpy. W środku nocy obudziły nas hałasy dochodzące od strony drogi. Słychać było samochód, głosy ludzi, warkot jakichś ciężkich maszyn. Rano okazało się, że byli to prawdopodobnie złodzieje drzewa. Nasi drwale chyba bali się reagować w jakikolwiek sposób. Sen zakłócił nam jeszcze ok. 4:00 nad ranem szczur lub coś w tym rodzaju („to był na pewno szczur !!! Widziałam go” - Jola).

Zakończenie

Wstaliśmy dość wcześnie, lecz spodziewany samochód nie przyjechał, więc poszliśmy pieszo i po jakichś 2 godz. byliśmy w Rafajłowej zwanej dziś Bystrzycą. Rozłożyliśmy się pod sklepem, przy rynku. Zrobiliśmy drobne zakupy, a przede wszystkim kupiliśmy chleb na ostatnie dwa dni. Dowiedzieliśmy się, że autobusy są o 7:20 i 17:40. Trzeba było jeszcze znaleźć jakieś miejsce na ostatni biwak gdzieś blisko przystanku. Nagle podszedł do nas postawny, starszy, schludnie ubrany mężczyzna i zaczął rozmowę. Okazało się, że jest to szef miejscowej służby, czy przedsiębiorstwa gospodarki leśnej. Po chwili nasz rozmówca przyniósł ze sklepu 1,5 l. butelkę Sangrii (240000 kuponów) i rozmowa nabrała barw. Oczywiście przy okazji staraliśmy się załatwić nasze sprawy - miejsce na nocleg, zostawienie plecaków na dzisiejsze popołudnie, dojazd do Nadwórnej. Po chwili do rozmowy przyłączył się miejscowy leśnik i pojawiła się kolejna butelka Sangrii. Rozmawiało się coraz lepiej, ale my chcieliśmy zrobić jeszcze jakąś wycieczkę. Skierowaliśmy więc rozmowę na odpowiednie tory i po chwili udaliśmy się w kierunku domu leśnika i budynków nadleśnictwa gdzie zostawiliśmy rzeczy. Była godzina 15:00. Jedynym stosunkowo bliskim celem wycieczki mogła być przełęcz Legionów. Co prawda i to nie całkiem blisko, bo jakieś 13 km w jedną stronę. Wyruszyliśmy jednak, wstępując po drodze do jeszcze jednego sklepu mieszczącego się w dawnym kościele. Trudno było się uwolnić od miejscowych staruszków spragnionych rozmowy i bratania się z nami, ale w końcu poszliśmy dalej. Dolina była nudna i piekielnie długa, a w dodatku zafajdana jak wszystkie zresztą drogi, łąki, lasy i polany krowimi plackami. W górnej części pomyliliśmy na dodatek drogę i wpuściliśmy się w boczną dolinkę podchodzącą pod grzbiet graniczny w pobliżu Taupiszyrki. Wróciliśmy kawałek i odnaleźliśmy właściwą drogę legionów, utwardzoną i prowadzącą serpentynami przez las na przełęcz. Miejsce było piękne. Rozległe trawiaste siodło z widokami na Durnią i Gropę, Doboszankę, Bert, Busztuł oraz rejon Popadii. Przy drodze tuż po wyjściu z lasu było źródło. Wspaniałe miejsce na biwak, ale my nie mogliśmy z niego już skorzystać. Obejrzeliśmy krzyż stojący na usypanym z kamieni sporym kopcu, na którym znajduje się też tablica poświęcona legionistom. Było to nasze pożegnanie z Gorganami. Żałowaliśmy, że to już koniec i że pogoda nie pozwoliła nam zobaczyć więcej. O 18:15 wyruszyliśmy zawrotnym tempem z powrotem. O 20:15 byliśmy znów w Rafajłowej. Odebraliśmy plecaki i udaliśmy się na znalezione przez Pawła i Kasię, którzy nie poszli z nami, miejsce na skraju lasu, niedaleko domu naszego leśnika, aby założyć ostatni biwak.

Rano, kiedy pakowaliśmy się do autobusu zrobiła się prawdziwa lampa o jakiej cały czas marzyliśmy. Zazdrościliśmy Wojtkowi i Rafałowi, którzy zostali jeszcze na cały tydzień. Gdy po tygodniu odwiedziliśmy z Jolą Bystrą k. Bielska gdzie przebywała nasza córka, dowiedzieliśmy się, że Wojtek i Rafał zaliczyli jeszcze Sywulę, potem pojechali do Odessy, a wracając przez Kijów odwiedzili Saszę. Po ponad godzinie dojechaliśmy do Nadwórnej zabierając po drodze nieprawdopodobną ilość ludzi z tobołami i wiadrami, jadących na bazar. Pociąg Czerniowce - Przemyśl nie zatrzymuje się w Nadwórnej, więc wsiedliśmy w kolejny autobus i w niecałą godzinę byliśmy w Stanisławowie. Było po 10-tej, a o 10:40 mieliśmy nasz pociąg. Okazało się jednak, że za bilet do Przemyśla należy zapłacić 11 dolarów i 30000 kuponów. Nie przewidzieliśmy takich kosztów i z trudem udało nam się uzbierać pieniądze na 6 biletów. Bystremu i Witkowi zabrakło waluty. Udało im się jednak wsiąść do pociągu i po kilku rozmowach z kuszetkową załatwić sprawę. Pociąg (tzw. "obszcze kuszetki") zrobił znów mocne wrażenie na uczestnikach wyjazdu (ja miałem już przyjemność czymś takim jechać 4 lata temu). Szczególnie męczące było 3 godzinne stanie na granicy w upale i przy nie otwierających się oknach. Tuż przed granicą zaobserwowaliśmy u miejscowych handlarzy, stanowiących 99.99 % pasażerów ciekawy zwyczaj. Otóż zaczęli oni wyciągać jakieś buteleczki lub słoiki z wodą i kropić bagaże oraz siebie nawzajem. Zapytani o co chodzi wyjaśnili, że to woda święcona. Niestety nie wszystkim pomogły te rytuały i spora część (wybrana zresztą chyba losowo) została wysadzona z pociągu.

W Przemyślu byliśmy ok. godz. 18:00, niestety po odjeździe ostatniego popołudniowego pociągu do Katowic. Pojechaliśmy więc do Krakowa wydając okrzyki zachwytu nad czystością i wygodą polskich pociągów. W ogóle czuliśmy się rzeczywiście jakbyśmy się znaleźli na "prawdziwym" Zachodzie. Tak, aby docenić to co się u nas zmieniło warto czasem wyjechać na wschód. W Katowicach wylądowaliśmy po północy i w ramach oczekiwania na dalsze połączenia do Gliwic zaprosiliśmy wszystkich na kawę do nas.

 

Czym dla mnie był ten wyjazd? Był na pewno czymś więcej niż kolejny wyjazd w Gorce, Bieszczady czy na Słowację. Już teraz jestem pewien, że będę go wspominał tak jak wspominamy do dziś Grecję. Dlaczego? Może dlatego, że tyle było zdarzeń trudnych do przewidzenia, niezaplanowanych, a może też dlatego, że tyle było sympatycznych spotkań z ludźmi oraz z przeszłością tej ziemi. Te nieuchwytne elementy są chyba w chodzeniu po górach równie ważne, a kto wie czy nie ważniejsze, niż same góry. I wrażeń tych nie może zniweczyć wspomnienie koszmarnych warunków podróży i kilkugodzinnego oczekiwania na granicy. I dlatego powiedziałem sobie, że jeszcze kiedyś muszę tam wrócić i dokończyć swoje porachunki z Doboszanką, Sywulą, Popadią.

 

Krótka charakterystyka uczestników:

Anetta - z dziką radością otwierała konserwy, myła kotły i podnosiła dowolnie ciężkie plecaki; na podejściach bezkonkurencyjna.

Wiciu - nasz dentysta - kamerzysta, z plecakiem nie dającym się dobrze spakować, hodujący brodę, przebył całą trasę w adidasach; niepohamowany łakomczuch szczególnie na kanapki, serki topione i młode hucułki.

Bystry - bystry, ale za to miał chyba najstaranniej spakowany plecak, specjalista od kaszki z bakaliami.

Wojtek - objawił wybitne zdolności w zawiązywaniu przyjaźni polsko-ukraińskiej oraz badaniu folkloru Karpat Wschodnich.

Rafał - wykazuje już pomimo młodego wieku zdolności podobne jak Wojtek, a w jedzeniu podobne jak Witek. Wieczory umilał nam opowiadaniem niezliczonych starych i nowych kawałów.

Lila - wcale nie taka spokojna i poważna na jaką wygląda.

Kasia - chyba rzeczywiście taka spokojna na jaką wygląda.

Jola - stanowczo za często wypominająca sobie swój nobliwy wiek, niepoprawna w wyprzedzaniu prowadzącego i gubieniu drogi.

Paweł - zawsze chętny do drzeworąbania i prac ogniowych.

Jacek - łagodny dyktator, który stwarzając pozory demokracji i tak zrealizował to, co chciał.

 

Jacek Ginter